Dobrze, że do kościoła mam bliżej niż do baru

W jakie miejsca może się udać wkuta matka, kiedy już zamknie drzwi wejściowe, zostawiając za nimi chwilowo obmierzłe stado pod opieką kogoś, kto wyglądał z grubsza jak Meter? Z grubsza, bo czerwona furia przysłaniała wzrok, a ktoś wszedł do domu – dorosły – świetnie, znaczy nie jestem jedyna pełnoletnia w tym lokalu, mogę wyjść. Wręczam chyba-Meterowi najmłodszą, mówię przez zęby coś o planach wyniesienia śmieci i powrotu za dziesięć lat, nieco za głośno zatrzaskuję drzwi –
– i dokąd mogę pójść?
Najpierw wyrzucić śmieci.
A potem właściwie nie wiadomo. Można do parku, posiedzieć na ławce, pogapić się na zieleń, ale tam znowuż za dużo dzieci i człowieka ogarniają niechciane myśli o własnym potomstwie. Nie nie nie. Można trochę pobiegać, ale maratończyk ze mnie żaden, po kwadransie się nudzę. Koleżanki wszystkie zajęte, umówić się na kawę jest trudno, a poza tym w tej akurat okolicy nie ma sympatycznej kawiarni, trzeba by jechać. Baru sensownego też nie ma, poza tym karmię piersią i jednak w głębi duszy wiem, że wrócę do domu za godzinę, a nie za dekadę. Choć naprawdę chętnie bym się sponiewierała.
I wtedy biją dzwony. Kościół mam zaraz obok. Rzecz jasna pojawia się najpierw zgryźliwa konstatacja, że oczywiście, tyle mi zostało, Kinder Kirche Küche, k.rwa. A potem – „Panie, do kogóż pójdziemy?”. „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście”.
No to idę.
Na Mszy Świętej w dni powszednie najlepsze jest to, że nikt się nie spieszy, nie ma żadnej presji, nikt nie przytupuje niecierpliwie i nie rzuca się do wyjścia w nanoseksundę po ostatnim „amen”. Odwrotnie – ludzie przychodzą wcześniej i wychodzą później niż trzeba.
Jak wiadomo robią tak, bo są strasznie ograniczeni i nie mają nic lepszego do roboty, podobnie jak ja, nieprawdaż. No to świetnie, jestem na właściwym miejscu.
Przestaję pluć jadem po kilku minutach, uciszam się i popadam w miłe odrętwienie. Od-poczywam, zbieram się, żeby zacząć od-początku. Nie przeżywam żadnych wielkich egzaltacji, a jednocześnie wiem, że coś się we mnie dobrego buduje. Nie da się tego wytłumaczyć ani opisać, ani opowiedzieć nie popadając w banał albo patos i może dlatego tak wielu dobrych ludzi nie rozumie, po co niby trzeba do tego kościoła chodzić.
Po Mszy jeszcze dodatkowe modlitwy do Matki Bożej, im jestem starsza, tym bardziej lubię te tradycyjne formy pobożności, słucham staroświeckiego tekstu i umiem go sobie w głowie przełożyć „na nasze”, na współczesny język.
Potem wolnym krokiem wracam do domu, otwiera Meter, dopiero teraz go normalnie witam, a on, kochany, nie pyta „Gdzie byłaś?”, tylko mówi, jak zawsze – „Dobrze, że wróciłaś”. Dzieci posprzątały oborę w pokoju, Najmłodsza wykąpana, żuje wafelka ryżowego i wita mnie serdecznie, ale nieszczególnie wylewnie. Patrzę od-początku i widzę zestaw bardzo korzystnych okoliczności, w których przyszło mi żyć.
I teraz: gdybym poszła na jogę i potem opowiadała że czuję się duchowo wypoczęta i nabrałam dystansu, to byłoby to uznane za doskonałe, konstruktywne radzenie sobie ze stresem. Opowiadając, że byłam w kościele i dobrze mi to zrobiło, ryzykuję spojrzenia pełne politowania. A czemu? Dlaczego od zadarcia stopy pod odpowiednim kątem może mi być lepiej, a od poklęczenia przed Najwyższym nie może?