Jak zostałem tatą

Z uwagi na dużą różnicę wieku pomiędzy mną a starszym bratem, śmiało mogę napisać, że jestem quasi-jedynakiem. W dzieciństwie miało to swoje dobre i złe strony. W zasadzie to wiele dobrych i jedną złą. Tak przynajmniej wydawało mi się wtedy, gdy byłem dzieckiem. Dobrze było być oczkiem w głowie rodziców, którzy na sporo rzeczy mi pozwalali. Niestety więcej było wolno starszemu bratu, co mnie w oczywisty sposób wkurzało. Brat poszedł do średniej szkoły, ja musiałem tkwić w podstawówce. Brat na studiach, ja w średniej szkole. Wreszcie i ja wylądowałem na stołecznej uczelni. Ożeniłem się trochę przed obroną pracy magisterskiej. Po upływie kolejnych kilkunastu miesięcy zostałem ojcem…

Do chwili mojego ożenku temat dzieci i bycia ojcem był mi zupełnie obcy. Jednoznacznie kojarzył się mi z moimi rodzicami, ewentualnie z „wpadką” jakiegoś znajomego. Dzieci generalnie mnie denerwowały. Nie lubiłem dzieci, nie umiałem z nimi postępować i nie chciałem przebywać w ich towarzystwie. Pamiętam, jak kiedyś do przedziału w pociągu weszła jakaś kobieta z kilkuletnim synem, który darł się wniebogłosy i zachowywał jak jakiś ciężki przypadek ADHD nie rokujący nadziei na poprawę. Wytrzymałem jakieś pięć minut, po czym wyszedłem na korytarz, aby na stojąco spędzić tam resztę podróży. Zapamiętałem też inną scenę, kiedy jeszcze sam będąc dzieckiem, zobaczyłem niemowlę – kuzynkę. Widok, jaki ukazał się wtedy moim oczom, zupełnie nie pasował do atmosfery podniecenia panującej wśród dorosłych, zaś karmienie piersią dziecka było równie dziwaczne, co lądowanie ufoludków z Marsa.

Po ślubie wszystko zaczęło się zmieniać. Niczego tak mocno nie pragnąłem, jak tylko zostać ojcem. Pan Bóg nam pobłogosławił i dane nam było zobaczyć, po raz pierwszy w życiu, dwie kreski na teście ciążowym. Przez kilka tygodni chodziłem dumny jak paw i z lubością informowałem, kogo się dało, o radosnym fakcie spłodzenia potomka, odbierając przy tym gratulacje. Potem życie zaczęło koncentrować się na oczekiwaniu oraz przygotowywaniu się do porodu. Ginekolog, pieluchy, smoczki, foteliki, szkoła rodzenia, śpiochy, mleko, wymioty („nie otwierać lodówki!”), witaminy, ubrania ciążowe, wyprawka, usg, chłopiec czy dziewczynka?, wózki, łóżeczko, wanienka, tetra… Wsiąkłem na dobre.

Dzień porodu. Nie za stare baby w kościele nie ustępują miejsca w ławce młodej babie w 9. miesiącu ciąży. Teściowie gotują sobie sami obiad, na który zostali przez nas zaproszeni. Pierwszy raz w życiu przejeżdżam na czerwonym świetle, wyjeżdżając na Most Poniatowskiego w Warszawie. Jaś rodzi się z owiniętą wokół szyi pępowiną. Dramatyczna modlitwa, inkubator. Jest dobrze. Rano słyszę w słuchawce słowa żony: „Przynieśli mi Jasia. Teraz je”.

Jestem szczęśliwy. Zostałem ojcem. Jeszcze nie zdaję sobie sprawy z tego, jak wielu rzeczy muszę się dopiero nauczyć, jak niewiele wiem o byciu ojcem. Jestem ojcem, a może dopiero zaczynam się nim stawać?

Tomasz Lenart