Milczenie kotów

Żeby zejść z termometrów, pogadajmy o kotach.
Mamy dwa koty, których futrzasta i sypiąca kłaki dostojność pięknie się wpisuje w ogólny rozpizg domowy. Niniejszym chciałabym też zapewnić, że nie wysysają oddechu niemowląt, wręcz przeciwnie: bardzo się przydają jako ogrzewacz łóżeczka. Zanim umieści się w łóżeczku niemowlę, trzeba usunąć albo przynajmniej przesunąć futro. Przychodzą się pomiziać wieczorami, robią za terapeutę, jeśli któremuś dziecku smutno i co najważniejsze – są bardzo ciche. Miauczą tylko nieśmiało w sprawie chrupek – i czasem Bzyk z emocji drze mordę na widok puszki. Ogólnie rzecz biorąc są jednak nieabsorbujące (poza tymi kłakami, ale przecież i tak zamiatam parę razy dziennie). Miło je mieć.

Dzieci też miło mieć, chociaż w odróżnieniu od kotów nie są ciche. Ich zabawy (w tej chwili: dwie owadożerne sikorki gonią pająka w celu pożarcia; w dziobach trzymają pajączki zrobione z papieru, dyndające na gumce) są świetne i twórcze, ale darcie japy jest ich nieodzownym składnikiem. A ja mam nadwrażliwość słuchową, hyhy. Jak się jednak okazuje, przyzwyczajenie najlepszą terapią. Skutek uboczny jest taki, że na pewno nie będę miała prywatnych objawień, bo tak naprawdę to Adorację zaczynam od słów „Panie Jezu, ja nic nie będę mówić… i Ty najlepiej też nic nie mów, bo mi we łbie huczy”.

Myślę o tej mojej nadwrażliwości w kontekście „nienadawania się na matkę”, słyszę czasem taki tekst. „Ja się na matkę nie nadaję”, wypowiadane niekoniecznie ze smutkiem. Cóż, dopóki coś takiego mówi panna, to nie jest tak strasznie źle, ale jakoś mnie przygnębia, kiedy słyszę to od kobiet, które matkami już są. Co powoduje taką ocenę? Jakie wzorce – do których się nie przystaje – ma się w głowie? Dostrzegam dwojakie tendencje: „Jestem za głupia” i „Jestem za mądra”. Za obie te schizy serdecznie dziękujemy współczesnemu mainstreamowi, który z jednej strony tłumaczy, że praca w domu jest ogłupiająca, nudna i upodlająca, a z drugiej bombarduje informacjami, na jak wiele sposobów można skrzywdzić swoje dziecko. Można je skrzywdzić chwaląc i nie chwaląc, karząc i nie karząc, karmiąc piersią albo nie karmiąc i w ogóle lepiej się do tego nie brać, bo i tak się spieprzy.
Wiele mówi się o matkach toksycznych, schizofrenogennych i innych, a jednocześnie tłucze się ten cholerny farmazon „szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”, używany najczęściej do usprawiedliwiania własnej nieobecności. i teraz taka zwyczajna kobieta, która się tego naczyta i nasłucha, może stwierdzić, że po co jej to wszystko. Nie unieszczęśliwi dziecka ani siebie, nie wychowa neurotyka – a do tego nie wypadnie z rynku pracy i nie będzie zmuszona do tej beznadziejnej, otępiającej roboty domowej. Albo jeśli już – to raz. Przecierpi niemowlęctwo, potem się dziecko odda do przedszkola i jakoś to będzie. A temu jednemu dziecku da radę poświęcić wystarczająco uwagi i staranności, żeby niczego w jego rozwoju nie przegapić. Ale wszystko to z poczuciem niekompetencji, niepewności, osamotnienia i „nienadawania się”.
Przeczytałam na świetnym amerykańskim blogu stwierdzenie, że poprzestawanie na jednym czy dwojgu dzieci jest jak rzucanie pracy po okresie próbnym. Ledwie człowiek się zorientował w tym fachu, ledwie przestał się czuć jak nowicjusz – a rezygnuje. I nawet nie wie, ile traci. Matki jedynaka czy dwójki regularnie mnie pytają: „jak sobie radzisz?”, bo mają wizję zmultiplikowanych maluchów z początkującą matką. Tymczasem nic z tych rzeczy, moje kompetencje, pewność siebie i „nadawanie się” zdecydowanie rosną z każdym dzieckiem.
Warto spróbować, to uniwersalna rada dla wszystkich kobiet. Dla katoliczek to nie tylko rada, tylko gorliwa zachęta. Dziewczyna na blogu pisze pięknie: „(…)to keep going. One more life. One more soul”.

Też się kiedyś nie nadawałam na matkę, ani nawet na właścicielkę kotów, bo imprezowałam dniami i nocami. A teraz proszę, nadwrażliwość czy nie, ciągniemy ten wózek. Ale jednak się cieszę, że koty milczą.

Marcelina