Wyprawy rodzinne, czyli czemu wy te dzieci tak męczycie

Gen powsinogi występuje u wszystkich członków naszej rodziny. Nie bardzo wiem, co powiedzieć, kiedy znajomi pytają o sposoby na „przetrwanie podróży” z dziećmi. Nasi bez mrugnięcia oka wytrzymują wielogodzinne trasy, nocowanie po ludziach i ciągłą zmianę scenerii.
Może to po prostu instynkt im podpowiada, że z rodzicami nie ma co negocjować, bo i tak się będą włóczyć i wlec przykute w fotelikach potomstwo ze sobą. A jeśli jest się grzecznym, to czasem udaje się wynegocjować hot doga na stacji. Nawet najmłodsza, parotygodniowa Mała posiada wbudowany mechanizm „auto jedzie – dziecko śpi”. Nie wiedzielismy tego, jadac we wrześniu w Beskid Niski, ale szczęśliwie nasze nadzieje nie zostały zawiedzione.
Dziwią mnie też pytania znajomych „co wy robicie z tymi dziećmi na wakacjach, przecież z maluchami się nic nie da zwiedzić”.Mam wrażenie wręcz odwrotne, z dziećmi da się zrobić dużo rzeczy, których samemu głupio próbować. Można na przykład dmuchać szkło w krośnieńskim Centrum Dziedzicwa Szkła, albo przeprowadzać prywatny ranking najobrzydliwszych w smaku wód mineralnych. W konkurencji brały udział wody z Iwonicza i Rymanowa. Skosztowaliśmy między innymi „Wody z basenu”, „Wody z zardzewiałej rury” i kilku gatunków „Wody z dna solniczki”. Dorośli wymieniający się z dziećmi kubeczkami i zachęcający „spróbuj tej, ta jeszcze ohydniejsza” budzili umiarkowane i życzliwe zainteresowanie kuracjuszy.
Jest to też dobry sposób na poskromienie dziecięcej żądzy kupna czegokolwiek ze straganu: obiecaliśmy, że dostaną po jednej rzeczy, jeśli wypiją po pełnym kubku niesłychanie zdrowej i niebywale słonej wody „Tytus”. Łykali wszyscy troje dzielnie, powstrzymując mdłości, zainkasowali po piłeczce i temat straganów uznano za zakończony.
„Przecież dzieci nic nie będą pamiętać z tego, co im pokazujecie”. Taki zarzut też pada, ale my wiemy swoje. Dzieci pamiętają, może niekoniecznie datę powstania oglądanego kościoła, ale za to śmiesznego anioła z ołtarza jak najbardziej.Albo smak proziaków ze skansenu w Sanoku. Albo mysikrólika, który siedział na drzewie (właściwie wisiał głową w dół) w bieszczadzkiej zagrodzie żubrów. Mają bezbłędny instynkt piękna i doceniają je także w formie mniej oczywistej niż landszaft. Kształt chmur, pnie buków, korale kaliny, kolorowe kwiatki na łemkowskiej chacie budzą rzetelny zachwyt. Albo takie kamyki w rzece: okazuje się, że nie da się wyszukać takiego, który nie jest interesujący. I ja, siedząc nad tą rzeką, też zaczynam się przyglądać kamyczkom. Szczeżujom. Drobnym rybkom. A potem, kilka miesięcy później, słyszę to cudowne „mamo, a pamiętasz, jak byliśmy nad Sanem i ty opowiadałaś, jak małże czyszczą wodę? I jedliśmy wtedy wiśnie z Sandomierza, pan rozwoził furgonetką. A wcześniej tego dnia widzieliśmy motyla mieniaka i salamandrę, tylko że przejechaną. A potem byłem w górach z wujkiem Piotrem i jedliśmy z chłopakami kanapki z nutellą (nutella nie występuje w naszym jadłospisie codziennym, uznano ją za specjał do spożywania wyłącznie w warunkach górskich)”.
Jaki z tego morał? Po pierwsze: Podkarpacie to cudowna kraina. Po drugie: jeśli macie ochotę wyjechać, to jedźcie, nie zastanawiając się, czy dzieci nie są za małe, czy się nie znudzą, czy zapamiętają. Całkiem małym dzieciom jest wszystko jedno, gdzie są, póki mama jest obok, a kilkulatki są rewelacyjnymi towarzyszami podróży. Wozimy ich czwórkę i jeszcze nigdy nie żałowaliśmy żadnej wyprawy. Bez nich byłoby nudno i sztampowo.Może bylibyśmy bardziej wyspani, ale tej przejechanej salamandrze byśmy się raczej nie przyjrzeli.