Zastanawiam się nad zagadnieniem spędzania czasu z dziećmi. Rodzice, z którymi rozmawiam, najcześciej mówią „spędzam z dziećmi dużo czasu”, albo „wolę spędzić mało czasu, ale konstruktywnie, niż przebimbać cały dzień i się frustrować”. Temat frustracji w ogóle w tym kontekście wyłazi prawie zawsze.
Wierzę, że matki, które mówią o zmęczeniu i irytacji przy zbyt dużej dawce „sam na sam” z dzieciętami, mówią prawdę. Że nie przemawia przez nie lenistwo czy egoizm, tylko faktycznie mają po kokardę, jestem w stanie to do pewnego stopnia zrozumieć.
Ale u mnie jest inaczej. Albo mam zryty garnek, albo wyjątkowo udane dzieci, albo nie wiem co. Spędzam z nimi całe dnie, do szkoły nie chodzą. Wożę starszaków na zajęcia, ale w tym czasie bawię się z młodszymi (np. chadzamy z dwulatkiem na zajęcia plastyczne, żeby kto inny sprzątał po jakże rozwojowym malowaniu raczkami). Do powrotu Ojca z pracy jesteśmy nierozłączni. I reakcja większości matek na taką wizję jest dość paniczna, ewentualnie spotykają mnie wyrazy podziwu (charakterystyczne „Podziwiam…”, wypowiadane tonem „…ale nie daj Boże, zebym miała naśladować”). Dlaczego? Przecież to moje własne dzieci, podobne do mnie, najukochańsze. Z kim mam chętniej przebywać? (Z mężem, to osobna sprawa). To jest powołanie i praca. Czy mam czasem ochotę cisnąć to wszystko i się oddalić w podskokach? Jasne, ale proszę mi wskazać człowieka, który nigdy nie chciał się oddalić w podskokach z miejsca pracy, choćby dowolnie pasjonującej i lubianej. Czy dzieci mnie irytują? Ależ. Tak samo irytowali mnie czasem współpracownicy, kiedy chadzałam jeszcze do biura. Za to frajda, jaką mam z wychowywania dzieci dokładnie w taki sposób, jaki uważamy za najlepszy, podtykania im dokładnie tych książek, które w danym momencie są odpowiednie, pokazywania im tego kawałka świata, którym się zainteresowali (porostów/drzew/tworzenia kolorów/powstawania chmur/liczb ujemnych/uzbrojenia wojów Mieszka I) – jest nieporównana.
Rzecz jasna, nie poświęcamy całego dnia na zajęcia edukacyjne, nie snuję się za młodymi, przytruwając o porostach od rana do nocy. Nie mam parcia na „quality time”, bo jak nie teraz, to za godzinę będą gotowi do słuchania/pisania/liczenia. Jeszcze nie było dnia, który przeszedłby kompletnie bezproduktywnie, bo nasze dzieci mają w sobie potężną naturalną ciekawość i nie zdzierżą, żeby się czegoś nie nauczyć. I trudno się nie cieszyć widząc, jak się rozwijają.
Jednakowoż matka też człowiek, a człowiek potrzebuje urlopu. Każdy. Jak odpocząć, mając do dyspozycji dość ograniczony czas? We własnym domu się średnio da, można ewentualnie wyszarpnąć wieczorną godzinę czy dwie i pobyć z mężem, a są duże szanse, że jedno z nas zaśnie w połowie zdania. Naszą metodą są wyjścia i wyjazdy. Wychodzę czasem wieczorami sama, albo wieziemy stado do dziadków, zostawiamy uszczęśliwionych perspektywą słodkiej herbatki i wychodzimy oboje. Albo idziemy w gości, koniecznie do ludzi dzieciatych. Dzieci się kłębią we własnym towarzystwie, a my rozmawiamy w miarę spokojnie. Monika pisała o odpoczynku w kościele – ja w kościele z dziećmi nie wypoczywam, choć są grzeczni i zasady mamy takie same, tzn. wolno być cicho i wolno się modlić. Odpoczywam na samotnej adoracji, to tak. Modlitwa najczęściej brzmi „Panie Jezu, ja tu sobie przy Tobie poklęczę, ale gadać nie mam siły”.
Człowiek potrzebuje też hobby, dla mnie hobby jest praca społeczna i zarobkowa (wykonywana w domu) w wymiarze, jaki aktualnie jestem w stanie ogarnąć bez szkody dla dzieci. Mniemam, że kiedy dzieci podrosną, ten wymiar się zwiększy. Póki co ciągnę parę etatów i oszczędzam całą fortunę, którą należałoby zapłacić szkole, przedszkolu, niani i pani gospodyni. I lubię i chcę spędzać dużo czasu z dziećmi. A że czasem jestem strasznie zmęczona? Jak mawia moja mega wielodzietna koleżanka: „Życie to nie sanatorium”.
Marcelina