Eugenia od wdzięczności

W okolicach Wszystkich Świętych zawsze myślę o mojej mamie. Jutro przypadają jej urodziny, a mam też głębokie przekonanie o jej świętości. Umarła ponad dziesięć lat temu, byłam przy jej śmierci, a przedtem spędziłam przy niej całe dzieciństwo – do czasu pójścia na studia.
Miała wiele cech, które ją wyróżniały w tym środowisku poczciwych, pracowitych i przyziemnych Ślązaków, i to inny temat: skąd jej się wzięła taka romantyczna, oderwana od banału dusza. Kochała Boga, dzieci, przyrodę i poezję, zachwycała się zrudziałą lebiodą i płakała ze wzruszenia na przedszkolnych przedstawieniach. Nie miała wielu koleżanek, bo nie plotkowała i nie dało się jej skłonić do obgadywania bliźnich, a kobiety z sąsiedztwa nie bardzo chciały rozmawiać o książkach i dzieciach. Witała się serdecznie z pijaczkami pod sklepem, a potem opowiadała mi, że jeden z nich był w młodości świetnym tancerzem, a inny ładnie rysował, i że ona zawsze w nich widzi tych ładnych chłopców, a nie śmierdzących żuli. Przyszli potem na jej pogrzeb, choć w kościele nie byli od wielu lat.

Ale gdybym miała wskazać najbardziej charakterystyczną dla niej postawę, dominującą cechę – byłaby nią wdzięczność. Często mówiła „dzięki Bogu”, i nie był to czczy przerywnik, tylko rzetelne dziękczynienie. Pierwsza modlitwa, której uczyła malutkie dzieci, brzmiała „Dziękuję Ci, Boże, za dobry dzień/za dobrą noc”. To może nie byłoby takie niezwykłe. Bardziej zdumiewająca była jej umiejętność chowania w sercu pamięci o wszystkim dobrym, czego doświadczyła od ludzi. Opowiadała mi historie ze swojego ubogiego i niewesołego dzieciństwa (jej ojciec wcześnie ją osierocił) – i każda taka opowieść zawierała mnóstwo szczegółów. Że kiedy przystępowała do Pierwszej Komunii, dostała od zamożnej ciotki materiał na sukienkę, świecę i wstążki do warkoczy. Że kiedy leżała w szpitalu na ślepą kiszkę, inna ciotka przyniosła jej koszyczek z kolorowymi marcepanowymi jajeczkami (był czas Wielkanocy). Że na urodziny, przypadające późną jesienią, dostała kiedyś piękny bukiet z przekwitłych nawłoci i kolorowych liści. Wspominała ludzi dawno pomarłych, którzy wiele lat wcześniej oddali jej drobną przysługę, jak ten starszy pan, który zobaczył ją idącą z płaczem do szkoły i zapytał, co się stało. A mała Gienia płakała, bo pani kazała im przynieść patyczki-liczmany, a jej nie miał ich kto zrobić, bo babcia pewnie pracowała na czyimś polu dla zarobku. I tamten starszy pan wystrugał jej na szybko dwadzieścia patyczków z witek czerwonej wierzby, i miała najładniejsze w całej klasie. Myślę, że wiele lat Czyśćca odjął sobie ten człowiek, dawno obrócony w proch, dzięki czerwonym patyczkom. Mama nigdy nie zapomniała odmówić za niego „Wieczny odpoczynek”.
Setki opowieści, snutych wieczorami. Prosiłam: „Mamo, powiedz, jak to było wpiyrwej”, a mama opowiadała. O panu Erichu, który wdepnał w kupę, o ciotce Marynie z Żor, której świnie zeżarły jedwabną bluzkę, o kuzynce Sztefce z Chwałowic i o starce Jozefie. I zawsze dodawała, że to od ciotki Maryny dostała te marcepanowe jajeczka, najpiękniejsze na świecie, a od ciotki Sztefki pyszne cukierki z gałązkami chmielu na papierku. Że góralska gaździna, która przyjechała po wojnie na opuszczone przez sąsiadów-volksdeutchów gospodarstwo, uratowała jej życie – bo miała krowę i dawała dla mamy, urodzonej w 1945 „po froncie”, mleko. Babcia chorowała na tyfus, krowy nikt nie miał, po armii wyzwolicieli nie został żywy nawet kot – i dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie pani Buńdowa, która posyłała dla niej codziennie kubek mleka.
I tak dalej. Wstążki, cukierki, patyczki, unieśmiertelnione w pamięci i opowieści, zachowane nawet po mamy śmierci w głowach jej córek. Dawno umarłe ciotki i sąsiadki, które może na Sądzie Ostatecznym wylądują po właściwej stronie dzięki miłosierdziu okazanemu tej małej dziewczynce, która przez całe życie nie przestała im dziękować.

Nauczyła mnie tego. Ja też dziękuję. Szczególnie jestem Bogu wdzięczna za moją mamę, świętą Eugenię od Wdzięczności.

Marcelina