Bawili się w fossy i lemury. Po sesji podgryzania i gonitw fossy zaprosiły Juliana na obiad. „Co macie na ten obiad?” – pyta podejrzliwie siedmioletni król. „Pierożki” – odpowiada pięcioletnia fossa – „… z lemurów”, dodaje po krótkiej pauzie.
Ot, przysłowiowa subtelność dziewczęca.
A teraz rąbią w „Było sobie życie”. Czasem schodzą im dwie i trzy godziny. Grywają też w inne gry. Na przykład we trójkę rozpracowują duże Memo z trzydziestu par. Najmłodsza turla się po macie obok nich i serdecznie grucha do dyndającej żabki.
W takich właśnie chwilach powinni nas odwiedzać niespodziewani goście, a także listonosz, kurier, sąsiad oraz właciciel mieszkania. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności przychodzą jednak zazwyczaj wtedy, kiedy starsze lemury zwisają z poręczy, dwulatek z gołą pupą i majtkami w garści wychodzi z łazienki, oznajmiając „zobiłem uuupę”, a najmłodsza wyje rozdzierająco, bo się przekręciła na brzuch i wyturlała poza matę. Pani listonoszka ze łzami rozczulenia mówi: „U Państwa zawsze takie piękne odgłosy w domu, tak jak trzeba…”, tymczasem w tle słychać: „Rozwaliłaś mi pojazd, hańba ci!”. Pan właściciel przyszedł niezapowiedziany tylko raz, oczywiście wtedy, kiedy cała kuchnia była pokryta masą solną. Jednakowoż połączone siły łaszących się kotów i rozdziawnie uśmiechniętego dzidziusia sprawiły, że chyba nie zauważył, tak był rozanielony.
Fajnie, że znam cały wachlarz ich możliwości: wiem, że bywają nieznośni, ale wiem też, że potrafią zdumiewać cierpliwością, pomysłami, wytrwałością w realizowaniu zamierzeń. Lubię tak sobie na nich popatrywać. Staram się też magazynować w pamięci takie szczególnie urocze chwile, żeby je sobie przypomnieć w jakimś gorszym czasie.
Starzeję się chyba, bo przestałam wyczekiwać na to, co będzie. Kiedyś czekałam na koniec roku szkolnego, na wiosnę, aż skończę liceum, potem na studenckie weekendy, rozmyślałam, jak to będzie na piątym roku. Potem, z tym moim nieszczęsnym pierworodnym, wyczekiwałam na każdy nowy etap jego rozwoju. A jakoś później, nie umiem wskazać momentu – zaczęłam sobie kontemplować teraźniejszość. Nie marzę o czasie, kiedy wreszcie będą duzi. Po prostu lubię to, co się nam przydarza, lubię rozwiązywac bieżące problemy i rechotać z bieżących żartów. Moje życie jest nieprzyzwoicie cudowne.
Ależ oczywiście, że miałabym na co narzekać, umiem narzekać wręcz koncertowo. Gdybym sobie włączyła tryb biadolenia, to mogłabym do pojutrza wymieniać najróżniejsze nieprzyjemnosci, kłopoty, zmartwienia, niepokoje. Ale nie będę tego robić, bo po pierwsze dość ma dzień swojej biedy, a po drugie już wiele razy doświadczyliśmy, że Pan Bóg wyciąga z najdziwniejszych tarapatów.
Poza tym: co komu przyjdzie z mojej skrzywionej mordy? Tyle tylko, że mój nastrój udziela się dzieciom i cały dzień mamy skiepszczony.
Tymczasem serdecznie znajomi ogłosili, że spodziewają się szóstego dziecka. Takim tonem, jakim obwieszcza się awans zawodowy: wiesz, że będzie więcej pracy, ale jesteś dumny jak cholera.