W uroczej książce „Call the Midwife” jest rozdział o dramatycznym, przedwczesnym porodzie. Matka, półprzytomna z gorączki, rodzi niespełna kilogramowe dziecko i odmawia oddania go do szpitala. Trzyma synka na sobie i nie pozwala zabrać. Mąż staje po jej stronie, lekarze odchodzą z niczym. Dzieciątko, karmione pipetą co pół godziny (matczynym mlekiem) i noszone przez trzy miesiące między piersiami w specjalnym „gorsecie” – żyje, rośnie i ma się dobrze.
Rzecz dzieje się w latach pięćdziesiątych w londyńskim East Endzie. Autorka książki, wspominająca sprawę, stwierdza trzeźwo, że dziś byłoby to niemożliwe. Dziecko zostałoby odebrane siłą – decyzją sądu rodzinnego. Ale wtedy – „parental responsibility was respected”.
Odpowiedzialność rodziców. Coraz cześciej mam wrażenie, że znaczenie tego pojęcia zostało kompletnie wypaczone. Nie jest to już prawo i wolność podejmowania decyzji odnośnie własnego dziecka. Raczej – obowiązek wyhodowania obywatela według narzuconych norm. Rodzic, który próbuje się tym normom i metodom opierać, nazywany jest właśnie „nieodpowiedzialnym”. Decyduje się na poród w domu – nieodpowiedzialny (matka, i ojciec też, bo powinien głupią babę siłą zawlec do szpitala). Nie chce szczepić noworodka – nieodpowiedzialny. Nie posyła do przedszkola czy szkoły – o matko i córko, jaki nieodpowiedzialny.
Tępi się, i to skutecznie – z tego co widzę – naturalne kompetencje rodzica, naturalny instynkt. Zamiast wzmacniać przekonanie, że znają swoje dziecko najlepiej na świecie, wpiera się matkom, że tylko pediatra poradzi na katar. Zamiast nauczyć, czym się różni kaszel krtaniowy od oskrzelowego, żeby matka mogła od razu zaradzić objawom i rozpoznać, czy rzecz jest bardzo poważna, rozpiera się taki guru w gabinecie i wypisuje tony recept. Najczęściej na antybiotyki, osłonowo. I pięć syropków.
I matka, polegając na tym zewnętrznym autorytecie, ładuje w dziecko wszystko co przepisane, a że działanie Mucosolvanu z wapnem się wzajemnie znosi, to lekarz zapomniał zaznaczyć. Więc dziecko się nażre cukru i konserwantów, i tyle z tego. A matka ma czyste sumienie, bo wypełnia polecenia.
Nie chodzi mi o to, żeby teraz zwolnić w cholerę wszystkich psychologów dziecięcych, logopedów, pediatrów i nauczycieli. Ale próbuję wskazać, że w społecznym (i czasem własnym) przekonaniu SPECJALIŚCI powyrastali na tych, którzy znają się lepiej niż rodzice. Jest to zasadnicza nieprawda. Na pewnych aspektach znają się lepiej (czasem). Ale na całokształcie osoby mojego dziecka najlepiej znam się ja. I jego ojciec.
Ile bluzgów muszą znieść dziewczyny, które stosują głupią dietę eliminacyjną, bo dziecko uczulone na jajka czy mleko. Bo jak tak, bez testów, bez konsultacji u alergologa? Jak matka śmie twierdzić, że WIE i WIDZI, iż dziecku dana rzecz szkodzi?
Odpowiedzialny rodzic to dzis taki, który tę odpowiedzialność składa w ręce specjalistów. A jak nie, to może jeszcze odpowiedzialnoć ponieść. Karną.
Tytułowa maszyna oczywiście ta z Monty Pythona, z gagu o zmedykalizowanym porodzie.
– A co ja mam robić? – pyta rodząca matka.
– Nic. Pani nie ma kwalifikacji.