Byliśmy całą bandą w mieście, którego nie ma. Jest Lądek, Lądek Zdrój. Spędziliśmy urocze, intensywne dwa tygodnie. I najważniejsze, co z tego wyjazdu zapamiętam, to nasze znakomite, dzielne, wesołe i ciekawe świata dzieci. Ledwo toto od ziemi odrosło, a tacy świadomi podróżnicy. Wymyślili sobie program próbowania brytyjskich potraw (namójdusiu, jak mawiają górale, nie miałam z tym nic wspólnego) i bez miauknięcia zjadali wszystko, co im podano. Baked beans i jacked potatoes, bekon, baraninę z miętowym sosem, rice pudding (z poświęceniem), fish&chips (z ulgą), niedzielny roast dinner, tosty z marmoladą pomarańczową – słowem, cały kanon. Wujek i ciocia – małżeństwo polsko-brytyjskie – dokładali starań, żeby młodzież zażyła wszystkich znanych z literatury smaków.
Łaziliśmy po muzeach. Długo. Godzinami. Na wyraźne życzenie dzieci, które dreptały po salach i radośnie wyszukiwały znane z internetu eksponaty. Łaziliśmy też po londyńskich ulicach, jeździliśmy piętrowymi autobusami, pociągami i metrem. Pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę do Walii, gdzie karmiliśmy kudłate konie i spacerowaliśmy przy średniowiecznym zamku, odziani w malownicze gumiaki. Oczywiście chodziliśmy po sklepach, od spożywczaków, przez charity shops, po klasyczne centra handlowe. I tu dochodzimy do drugiej obserwacji. Mojej.
Otóż człowiek z polskim dochodem, nawet przyzwoitym, czuje się na Zachodzie jak dziad proszalny. Liczy uważnie, czy starczy na pociąg do miasta. Szczęśliwie nie musi liczyć, czy starczy na bilet do muzeum, bo wstęp wszędzie wolny. Brytyjski rząd słusznie zakłada, że państwowe muzea są własnością publiczną.
Wracając do dziada: wieczorami w dni powszednie restauracje i puby są pełne ludzi, którym się nie chciało gotować i poszli zjeść na mieście. Nie tylko londyńskie restauracje, walijskie – prowincjonalne – też. Społeczeństwo jest, ogólnie ujmując, najedzone, modnie odziane, zaopatrzone w ileś iRzeczy. Uprzejme i uśmiechnięte. Być może powierzchownie, być może w głębsze relacje towarzyskie nie wchodzą, nie da się wpaść na kawę do czyjegoś domu. OK. Nadal, miło na ruchomych schodach czy w sklepie widzieć uśmiech i słyszeć zwroty grzecznosciowe, zamiast ponurego, zmęczonego polskiego wejrzenia. Ciekawe, na ile jest to pochodną tego dziada, o którym wyżej.
Są oni jednak, ci sympatyczni ludzie, kompletnie spoganieni. Nie to, że ateiści, nie. Poganie. Lud pierwotny. Tatuaże, liczne kolczyki, naszyjniki z czaszek (plastikowych), ubrania z jakimiś potworami, w automacie z zabawkami za funta można sobie kupić laleczkę voo doo. Przedziwna mieszanka.
A wszystko to w pięknych dekoracjach. Ładne, spójne architektonicznie podmiejskie osiedla. Urocze domy na wsi. Wytworne kamienice zachodniego Londynu. Imponujące gmachy muzeów i pałaców, których nie trzeba było rekonstruować, bo nikt ich nie zbombardował ani nie zamienił w pieczarkarnię.
I tak sobie chodziliśmy, snując refleksje na przemian optymistyczne i mniej, a na deser wstąpiliśmy do M&M’s World, trzypiętrowego sklepu pełnego m&msów. Na tony. W najdziwniejszych kolorach. Niemożebnie drogich, mruknął dziad.
Ale i tak największym odkryciem był dla mnie sos miętowy: wyobrażałam to sobie jako słodkawe, zmiksowane coś z dodatkiem śmietany, a tymczasem jest to bardzo przyjemny, podobny do vinegreta, intenywny w smaku sosik z posiekaną miętą. Gdyby nie program kosztowania brytyjskich potraw, nigdy bym się nie pozbyła uprzedzeń.
Dwie trzecie Polaków żyje w stresie. Pozostali żyją w Londynie. Haha.
Marcelina