Z nikim i nigdzie nie jest tak nudno i monotonnie, jak w domu z rodzeństwem i rodzicami. Wiadomo – rodzic nie zabierze na wycieczkę, nie nauczy pływać, jeździć na nartach, łyżwach, tańczyć, śpiewać. Tylko wykwalifikowany instruktor albo instytucja to potrafi. Do teatru? filharmonii? O-PE-RY? Skądże znowu. Sam, burak, nie chodzi, to dzieci będzie prowadzał? Tylko przedszkole jest w stanie zorganizować coś takiego. Albo żłobek.
Mówicie Państwo, że przesada? Dobrego żłobka nie widzieliście w takim razie.
W którym momencie instytucja systemu opartego na przymusie pracy i dążącego do rozbicia więzi rodzinnych na rzecz ideologizacji społeczeństwa przeobraziła się w naszych głowach w dobrodziejstwo? Jak to się dzieje, że wielu gotowych jest znaleźć dodatkowy etat, żeby tylko móc posłać dziecię do przedszkola? Przecież spędzenie kilku godzin dziennie w tej placówce jest początkiem oświecenia, którego w domu, w rodzinie, w świecie darmo poszukiwać. Tylko w hordzie dzieciaków, z posiłkami z cateringu, grupowym snem i spacerem ze skakanką w ręku da się osiągnąć ten niebywały poziom cywilizacyjny i uspołecznienie. A w domu? Szaro, brudno, biednie i nudno. W moim domu, w Pana, w Pani… Sami spójrzcie na spoty. Już Ministerstwo Edukacji wie, co mówi, głosząc, że „Wszystko zaczyna się od przedszkola”. No, przecież by nie kłamało.
I tylko pamięć o przeszłości każe mi powątpiewać w to cywilizacyjne osiągnięcie. W szeregu pokoleń rodziny jestem jedynym, które spędziło szare, nudne, biedne i nudne kilka lat w przedszkolu, jednym z dwóch pokoleń szkolnych. Może dlatego nie wierzę w powszechne wykształcenie, że prababka i pradziad – sami prowadzący szkołę – swoje dzieci uczyli w domu. Dziad prowadzący internat córkę trzymał w domu.
Również i moje dzieci, w wieku ponoć przedszkolnym, wychowują się w domu. Żyją w rodzinie, a nie w grupie rówieśniczej. I o tym, co ważne, piękne i dobre, dowiadują się od najbliższych, a nie od kadry pedagogicznej.
Kinga Wenklar