Swoje miejsce

Jesteśmy wagabundami, przeprowadzamy się często, zmieniamy miasta i województwa. Ma to zalety dla nas i dla dzieci – bo jesteśmy elastyczni, łatwo zawieramy znajomości, szybko oswajamy przestrzeń i uznajemy ją za swoją. Przeprowadzka nie jawi nam się jako straszna konieczność, a raczej interesująca opcja.
Ale jednak: z latami zaczynam odczuwać, że najbardziej lubię i cenię tych znajomych, których już mam, i pęd do „poznawania ludzi” znacznie mi osłabł. Nowe miejsca są świetne i pociagające, ale niekoniecznie trzeba zaraz wlec tam cały dobytek, mozolnie zapisywać dzieci na nowe zajęcia pozalekcyjne i wyrabiać sobie dobre relacje z panią w warzywniaku. Jako homeschoolersi jesteśmy i tak w szczęśliwej sytuacji – gdybyśmy zresztą nie uczyli dzieci w domu, to decyzje o radykalnej zmianie otoczenia nie przychodziłyby nam tak łatwo.
Zbliża się nieuchronnie moment, w którym trzeba będzie coś postanowić i wybrać jakąś bazę na dłużej, ale tak naprawdę dłużej, nie na trzy lata.
A w mojej głowie „dom” to albo zbiór osób – Meter, dzieci i ja – albo dom, w którym wyrosłam, zielony Śląsk, widok na Beskidy, zozwór na odpuście. Ilekroć tam przyjeżdżam, mam poczucie WŁAŚCIWOŚCI. Ziemia ma właściwy kolor, powietrze właściwy dla danej pory roku zapach, przy drodze rosną właściwe kwiaty, ludzkie twarze mają właściwe rysy. Rzeczy naywane są właściwymi słowami, gardinsztanga to gardinsztanga, a na strom sie w laczach nie wlazuje, bo sie ukiylznie. Jedyne miejsce na świecie, gdzie się nikomu nie muszę przedstawiać. Jednocześnie – czuję się tam wyrwana z kontekstu i trochę upupiona, bo co i rusz się człowiek natyka na panią od geografii albo babcię koleżanki, poza tym nikt nie pamięta mojego nowego nazwiska i nazywają mnie panieńskim.
Zastanawiam się, co będzie tym wzorcem świata dla naszych dzieci. Jakie miejsce, a może kilka miejsc, jakiś taki patchwork miast, parków, domów? A może jednak trzeba im uwić takie prawdziwe gniazdo, z którym się na dobre utożsamią?
A może – tak jak dotychczas – po prostu być razem i pokazywać im, że dom jest tam, gdzie mama i tata, że miejsca się przydarzają i przemijają, a więź pozostaje?
Nie wiem, nie znam odpowiedzi. Do tego dochodzą skomplikowane układy potrzeb i możliwości, bo Meter, człowiek dziki, najchętniej pi… rzuciłby wszystko i wyjechał w Bieszczady, ale pracę ma taką, że musi się trzymać dużych miast. Mnie jest z grubsza wszystko jedno, to znaczy doceniłabym wybieg dla młodych, parę krzaczków i grządkę rzodkiewek, ale równie mocno cenię bliskość tych tam różnych dóbr kultury i fakt, że Meter z pracy nie komutuje dwie godziny. Bo taką mam słabość, że lubię, jak jest z nami. Co prowadzi nas płynnie do wniosku, że jednak dom jest tam, gdzie jesteśmy wszyscy razem, i już mniejsza o to, gdzie stoi. Gdzie ty Gajus, tam ja Gaja i tak dalej, gdzie pójdzie on, pójdę i ja. Mam już wprawę w zaprzyjaźnianiu się z paniami z warzywniaka.

Smarki przełknąć, biegiem marsz

Mam taką znajomą, która kapitalnie ustawia mnie do pionu, kiedy zaczynam smęcić. Zadaje trzy celne pytania lub konstatuje spokojnie, że taka sytuacja sie po prostu zdarza i nie ma co drzeć szat. I ja, choćbym se chętnie podarła jeszcze trochę, bo drama queen ze mnie przednia, uznaję wyższość argumentu. Otrzepuję się, smarki przełykam i robię co trzeba. M. ma trochę inną strategię, to znaczy nie próbuje mnie pocieszać; czeka, aż skończę jowejczeć (piękne śląskie słówko, znaczy tyle, co „biadolić”).
Każdemu sie zdarza załamka, porażka, przemęczenie, ale widzę po sobie i koleżankach, że wielodzietne matki nie mają społecznego (i wewnętrznego) przyzwolenia na narzekanie. To znaczy – oczekuje się, że będą narzekać, podobnie jak odruchowo oczekuje się od nich nadwagi, ubytków, siniaków i ogólnego przetrącenia. A wszystko po to, żeby móc wygłosić z mądrą miną „I po co pani tyle dzieci?”. Dlatego my, wielomatki, staramy się szczególnie: musimy być lepiej ubrane, mieć czystsze i grzeczniejsze dzieci, szerszy uśmiech i ładniejszy wózek. I nie wolno nam narzekać, żeby nie potwierdzać tego zakorzenionego głęboko przesądu, że kto ma dzieci, ten ma smród, a kto ma dużo dzieci, ten ma dużo smrodu.
Niedoczekanie.
Ma to jednak wielki plus: podniesiona głowa, pewny głos, wesoły ton rozmowy, pozytywne tematy, mówienie o dzieciach z dumą – wchodzą w nawyk i kształtują też moje myślenie. Bo przecież to prawda, co mówię: nasze dzieci są cudne, przebywanie z nimi jest fascynujące i twórcze, im mamy ich więcej, tym bardziej się nimi zachwycamy. I tak, lubię karmić piersią i nosić w chuście i nie, nie jest mi za ciężko. Tak, daję radę. Dobrze daję radę. Tak, chcę mieć więcej dzieci. Tak, mam super świetnego męża. Tak, tak, tak.
Trochę tak jest, że co na języku, to i w sercu. Kiedy często mówię o dobrych rzeczach, zaczynam również często o nich myśleć i je dostrzegać.
Idziemy wieczorem do parku, rzucamy frisbee, potem tata puszcza wielkie bańki mydlane. Dzieci – śliczne, opalone blondasy – krzyczą z radości i łapią je w powietrzu. W trawie siedzi dziesięciomiesięczna dziewczyneczka, z buzi wystaje jej stokrotka, nieco przeżuta. Śmieje się serdecznie i bije bańkom brawo. Patrzę na tę scenę i aż mnie serce boli ze szczęścia.
Ta sama dziewczyneczka bije brawo też sama sobie, siedząc na nocniku, gdyż w swojej ogólnej wybitności opanowała korzystanie z niego. I teraz robi siusiu, klaszcze w rączki i podnosi je w geście „huraa!”, a wokół niej tańcuje troje starszaków, wznosząc pochwalne okrzyki.
Najstarszy czyta młodszym na dobranoc, albo chórem recytują ulubione wiersze.
Pięciolatka tańczy dynamicznie i rytmicznie, porusza się z wdziękiem i giętkością,a do kompletu posiada chłodny i racjonalny umysł oraz upodobanie do abstrakcyjnych zagadek.
Trzylatek przychodzi do mnie i tłumaczy, że chciałby być zapisany na zajęcia dodatkowe. Jakie? Do angry birdsów, na strzelanie z procy.
I tak dalej, i pełno tego przecież, więcej, niż mogę zapamiętać. Staram się, próbuję meblować sobie głowę takimi obrazami, takimi wspomnieniami. Tego szukać i tego oczekiwać. Dość ma dzień swojej biedy. Nasze życie jest pozbawione większych wstrząsów, ale zdarza się, że problemy się piętrzą. Młodzi nieco trudniejsi. A najmłodsza, wybitna także pod tym względem, drze się jak wściekła. Na koncie dziura, szóstki trzeba zalakować, wyrównanie za prąd i zaliczka za coś tam. Bym gdzieś pojechała, bo mam womit na pobliski park, ale sie nie da, bo patrz wyżej.
I teraz albo mogę zohydzić sobie i innym cały dzień swoimi smuteczkami, albo jednak przybrać postawę bojową, co trza to przełknąć i z niezachwianą pewnością odpowiedzieć wewnętrznej upierdliwej pani:
Oczywiście, że sobie radzę. Dobrze sobie radzę.
I wiem, po co mi tyle dzieci.

Marcelina

Siostra Irytacja

Tak nazywamy naszą Najmłodszą, kiedy popada w śmieszny, dzidziusiowo-zrzędzący nastrój. To znaczy: śmieszny jest on z perspektywy, najlepiej tak ze dwie godziny po zaśnięciu delikwentki. Rozczulenie wobec niemowlęcia, ujemne przy rytuałach wieczornych, szybuje w górę wraz z każdą minutą ciszy. I apogeum osiąga tak koło tej drugiej godziny. W rezultacie o 22.00 zachłystujemy się z M. z zachwytu nad całym stadem, niepomni, jak nam niedawno oko latało.

Ale ja nie o tym. Rozmyślałam sobie o siostrzeństwie kobiet, o poczuciu kobiecej wspólnoty – czy ono w ogóle istnieje. Dla kogo, dla jakiej kobiecej podgrupy, zarezerwowany jest ewentualnie termin „siostra”. Czy jestem w stanie spojrzeć na dowolną istotę płci żeńskiej i poczuć z nią więź?
Mam kilka serdecznych znajomych, dziewczyn ważnych i inspirujących, z którymi toczę spory albo przeciwnie, rozumiem sie w pół słowa. Rewelacyjne, inteligentne, niemarudne (albo jak już marudzą, to z wdziękiem). Siostry. Wszystkie – siostry w macierzyństwie, choć wcale nie zawsze łatwym. Jedna z najukochańszych i najważniejszych, Chrzestna naszego Najstarszego – ma tylko jednego synka bliżej Boga, straconego już w zaawansowanej ciąży. Inna czekała na drugie dziecko latami, wysłuchując cierpkich uwag o egoistycznych rodzicach jedynaka. Jest ta, jak zawsze mówię, „starsza i mądrzejsza”, z dziećmi większymi i doskonałymi przemyśleniami, które mnie często naprowadzają na właściwe tory. Jest rówieśniczka, która mi systematycznie ucieka w wyścigu na liczbę dzieci, co ją z wywieszonym jęzorem doganiam, to ta z chichotem anonsuje kolejne. Jest taka jedna, z którą, śmiem twierdzić, tworzymy bardzo dobry think tank i sporo fajnego udało nam się zdziałać w ramach stowarzyszenia.
To są siostry.
Jest siostra rodzona, kategoria specjalna, jedyny człowiek na świecie, który wie, jak to jest mieć tych konkretnych rodziców.
Ale nie, nie patrzę na ogół kobiet jak na wielkie siostrzeństwo, w sumie przeciwnie. Trochę to jest jednak gniazdo żmij. Tak nazywano żeński akademik na lubelskiej Poczekajce. Alternatywna nazwa – Kraina Wiecznego Okresu. Przecież nie tak całkiem niezasłużenie.
Potrafimy sobie przysrywać z wielką pasją, my, „siostry”. Potrafimy się obgadywać, potrafimy jazgotać i się wykłócać do krwi, i to w kwestiach tak kluczowych jak „wózek czy chusta”, „kiedy podać gluten”, „czy kucyki Pony są złe”, „czy należy zakładać czapeczkę”. Myślimy o sobie nawzajem nieładnie: piersiowe o butelkowych, pracujące o domowych, dzietne o bezdzietnych – i vice versa. Jesteśmy w stanie toczyć wojnę o kaszę jaglaną, model wychowania, patriarchat lub partnerstwo, i jest to wojna totalna. Jednoczymy się przeciwko wspólnemu wrogowi, ewentualnie. Obłudnie wyrażamy podziw („Podziwiam… ja bym tak nie mogła…”) lub współczucie („Współczuję twoim dziecią”, przysłowiowe na niektórych forach). Siostrzeństwo rezerwujemy dla tych jakoś podzielających naszą wizję.
I o ile obrona pryncypiów jest niezbędna, o ile niektórych barier przeskoczyć się nie da (vide prof. Środa tłumacząca, że macierzyństwo jest nudne, albo te różne panie od aborcji) – przynajmniej nie w tę stronę, tzn. niech one skaczą, daj Boże – to tak sobie myślę, że może warto na te dziewczyny wokół (i na teściową, na przykład), popatrzeć już jeśli nie jak na siostrę, to chociaż jak na człowieka.

Polegam na porządku.

Polegam. Legam. Leżę. Przegrywam. Walka o czysty i uporządkowany dom to moje Waterloo, Alamo, Little Big Horn, Żółte Wody i nurt Elstery.
Chlup.
Nie umiem efektywnie sprzątać, miotam się od kuchni do łazienki, usypuję kolejne kupki „posegregowanych” rzeczy, które ktoś przewraca, zanim dotrą na swoje miejsce.
Dziecięcy pęd twórczy na pewno nie pomaga. Codziennie dostaję kilka laurek lub miniaturowych obrazków, pieczołowicie wyciętych (podłoga zasłana ścinkami, kredki rozsypane). Trzylatek z wielką pasją, siłą i precyzją miota różne pociski, przede wszystkim gumowe angry birds (maaaaaamooo, wyjmij mi ptaka berdsa, wpadł za kanapę, odsunąłem już). Najstarszy rozwleka po domu książki i klocki lego. Ledwo skończę ogarniać po śniadaniu, przyłażą z pytaniem o obiad. Wieczorem ogarniają z grubsza, chowają zabawki do właściwych pudeł, ale zawsze na środku zostaje jakaś absolutnie konieczna konstrukcja, której nie wolno psuć.
I jeszcze koty sypią kłakami i zapełniają kuwetę. I jeszcze tony prania: w koszu na brudne, w pralce do rozwieszenia, na suszaku do zdjęcia, na kupkach do odniesienia do właściwych szuflad. Neverending story.
I teraz mam do wyboru: albo zamienię się w jędzę, zrzędzącą hausfrau ze ścierą, albo zaakceptuję niedoskonałość mieszkania, niepoukładane ciuchy w szafach i szufladach, porozkładane książki, wiecznie zadeptaną podłogę w łazience. Bo o ile dzieci są w stanie po sobie pozbierać, rozładować zmywarkę, nakarmić koty, to jednak wielu rzeczy jeszcze nie potrafią, na przykład wyjąć koszulki z połowy stosu bez przewracania go.
A kiedy M. wraca z pracy, to niekoniecznie marzy o szorowaniu ubikacji. Pewnie, sprzątamy razem, wieczorne ogarnianie robimy razem, ale też razem marzymy, żeby wreszcie usiąść, zamiast pucować ten pieprzony blat, który i tak nazajutrz będzie równie brudny.
Morału nie ma, jest tylko nieśmiała nadzieja, że może będzie kiedyś lepiej, a może któreś z dzieci okaże się pedantem i będzie czyścić fugi szczoteczką do zębów z własnej nieprzymuszonej. Póki co moją tajną bronią jest częste zapraszanie gości, bo na ich cześć dziecięta starają się bardziej. Dorośli też.
Casem rozważam zaproszenie Anthei Turner, ale musiałabym najpierw na dwa tygodnie przestać sprzątać, żeby osiągnąć odpowiednio dramatyczny efekt. Ale na serio chciałabym, żeby mnie ktoś NAUCZYŁ sprzątać szybko, sprawnie, trwale (np. jak przyspawać równo ułożone koszulki, zanim ktoś je znowu, *&^%$#@@, wywali).

W niebie podobno jest mieszkań wiele. Mam nadzieję, że z usługą sprzątania w standardzie.

Marcelina

Do czego przyzwyczajasz swoje echo?

Ciekawe, jak długo musielibyśmy tu mieszkać, żeby nam spowszedniało. Od dwóch tygodni zachłystujemy się z zachwytu co rano, spojrzawszy w okno. Za oknem wzgórza w kratkę w kilkuset odcieniach zieleni, niebo czyste albo udekorowane śmiesznymi obłokami, które wyglądają jak beza. Jeździmy na wycieczki krótsze i dłuższe, chodzimy na spacery albo siedzimy na przyzbie. Dzieci wchodzą i wychodzą przez otwarte okna. Koty siedzą na dachu drewutni albo czają się w krzakach.
Taka kraina jak z dobrej bajki, choć jednocześnie podszyta smutkiem, bo jednak się czasem człowiek natyka na cerkwisko, fundament domu, drzewa owocowe na środku górskiej łąki. Albo, jak w Zyndranowej, wchodzi do kolejnej chaty skansenu i nagle ma ochotę uciec. Gorąco, duszność, dreszcze – bo w chacie jest ekspozycja pamiątek po ofensywie karpackiej z 1944 roku. Podziurawione hełmy, mundury (wszystkie wrogie, bo albo niemieckie albo radzieckie), rozprute pociski, miny przeciwczołgowe – i świadomość, że na tych zielonych wzgórzach, w tej łagodnej i przyjaznej krainie działy się rzeczy straszne i złe.
Teraz się wszystko zabliźniło, wygładziło, wielka historia szczęśliwie sobie poszła w inne strony.
Nadeszliśmy za to my: rodzice oraz czteroosobowa drużyna ciekawskich, aktywnych i żądnych przygód dzieciąt. Przygoda oznacza co innego dla Najstarszego (orlik krzykliwy, salamandra plamista – tym razem żywa, kumaki, padalce, zaskrońce a nawet żmija zygzakowata, szczęśliwie bardzo praktycznie przejechana po łbie), co innego dla Pięciolatki (firletki poszarpane, orliki, storczyki górskie, różnorodne mchy i niezwykle piękne drzewa, widziane podczas dłuuugich marszów), jeszcze co innego dla Trzylatka (patyki w kształcie pistoletu, karabinu albo procy) i dla raczkującej panny Zadymiary (możliwość napasenia się do woli trawą i stokrotkami; zjadłaby i pomrowa, ale matka nie dała).
Sedno przygody jest jednak dla wszystkich wspólne, i jest nim ciągła obecność obojga rodziców. Święto bycia-wszyscy-razem. Od wczesnego ranka do zmroku. Zajęcia w podgrupach są rzadkie, na wycieczki jeździmy czy chodzimy wspólnie, czas dorosłych rozpoczyna się po 21.00.
Pomyśleć, że kiedyś byłam samotnikiem.
Byłam też śpiochem.
Ale już nie jestem, bo się od własnych dzieci (i od M., człowieka, który miłość mierzy czasem wspólnie spędzonym, po prostu byciem blisko) uczę celebrowania tego naszego kłębowiska. Kiedy widzę, jak bardzo się Mali cieszą na kolejny dzień, jak wędrują dzielnie przez las, jedzą kultową bułkę z Nutellą na szlaku, stają w zachwycie przed wodospadem i ćwiczą puszczanie kaczek – to chcę być wtedy z nimi. Chcę i cieszę się, że możemy im towarzyszyć.
Zastanowiliśmy się przelotnie z M., czy pragnęlibyśmy pojechać do hotelu, all inclusive, animacja dla dzieci zapewniona całodobowo. Ale jakoś niekoniecznie. Raczej. Nie chcemy uciekać od naszych dzieci. M. mówi, że to bez sensu, żeby najpierw nie widzieć dzieci, bo
jest się w pracy, a potem znowu ich nie widzieć, bo trzeba odpocząć. Otóż – zaświadczam – da się odpocząć i świetnie się bawić na wspólnych wakacjach z czwórką dzieci, choć na pewno wymaga to pewnego nastawienia. Bo gdyby się nastroić negatywnie, to oczywiście wiele rzeczy przeszkadza. Napić się nie można, iść na balety nie można, spać do południa nie można, dzieci się czasem kłócą, czasem psocą, przeważnie wrzeszczą.
Także mnie echo z przyzwyczajenia mogłoby odpowiadać: „mać… mać… mać…”.
Ale po co. Szkoda życia. Tyle szczęścia na człowieka czeka.
salamandra