Tak naprawdę jest to jedyny tytuł, który przychodzi mi do głowy, kiedy ktoś pyta mnie o ulubione lektury. A przeczytałam w życiu naprawdę dużo, klasykę, mnóstwo dzieł lepszych i gorszych, i całkiem dennych, i nawet Sagę o Ludziach Lodu.
Ta spełnia wszystkie kryteria książki wartościowej: jest bardzo dobra literacko, bohaterowie odrysowani oszczędnie ale prawdziwie, czasem się nad nią śmieję, czasem płaczę. Jest to dobry śmiech i dobre łzy. Nie ma tam szyderstwa, złośliwości, goryczy ani rozpaczy, za to dużo poezji, piękna i nadziei. Kiedy mi się w żołądku przewraca, szarpie mnie bunt, gniew i za trudne pytania, otwieram sobie losowo „Chwałę córy królewskiej” Bruce’a Marshalla, żeby pogodzić się ze światem i z Panem Bogiem.
Bruce Marshall był Szkotem, konwertytą, człowiekiem świeckim. Podobno „Chwałę…” kazała mu napisać żona, kiedy za bardzo marudził na poziom literatury katolickiej (khem, nie może być?). Dziękujemy tej pani, bo za jej namową powstał fantastyczny, jedyny w swoim rodzaju folder promocyjny dla katolicyzmu. Marshall, który doktrynę katolicką studiował świadomie i z entuzjazmem neofity, miał szczególny dar, czy wręcz charyzmat apologety. Napisał powieść, z czytelną i wciągającą fabułą, która jednocześnie doskonale wyjaśnia rozmaite zawiłości i kontrowersje (piekło, przeznaczenie, wojna sprawiedliwa, żal za grzechy, kult świętych). Ponadto – nigdzie nie czytałam tak pięknego, przystępnego i poprawnego teologicznie opisu Sakramentów świętych. Marshall, nie wiedząc o tym, utrwalił obrzędy „przedsoborowe” w scenach tak przejmujących, że niejeden współczesny posoborowik podreptał na Tridentinę, żeby na własne oczy to zobaczyć.
Generalnie słabo znoszę egzaltację, zadęcie i nadmierne napuszenie. Tu tego nie ma, jest ksiądz Smith, który „z irytacją przypomniał sobie, że jako członek Ligi Świętego Kolumbana jest zobowiązany codziennie odmówić Ave, Pater i Gloria w intencji nawrócenia Szkocji”. Jest cudowne połączenie komizmu i powagi: „W zielonym ornacie, z barankiem, który z daleka wyglądał jak koń, ze złożonymi dłońmi, ksiądz Smith rozpoczął Mszę, wyznając Bogu Wszechmogącemu, Najświętszej Marii Pannie, świętemu Michałowi Archaniołowi, świętym Apostołom Piotrowi i Pawłowi, Timowi O’Hooley, Agnusowi McNab, Patrykowi O’Shea i spracowanej starej posługaczce, klęczącej na przeciągu poza jego plecami, że zgrzeszył ciężko myślą i uczynkiem przez swoją winę, swoją winę, swoją bardzo wielką winę. Chór zaskrzeczał tępo, przygasł, zmieszał się niezgodnie i buchnął ku niebu jakby kwikiem zarzynanego prosięcia melodią Introit na trzecią niedzielę po Trzech Królach: Adorate Deum, omnes angeli eius, aż do laetentur insulae multae, a potem zapiszczał Kyrie, podczas gdy ksiądz Smith wziął z rąk Angusa McNab kadzielnicę, pobłogosławił kadzidło i posłał je w wirujących i wonnych kłębkach przed tron Boga”. Jest soczysty prałat O’Duffy, przy którego konfesjonale ustawiają się długie kolejki portowych mewek, mimo, że „…słynął ze szczególnego podejścia do pań tej profesji. „Spłoniesz w piekle jak wiązka chrustu, ty szmato” – ryczał, jeśli któraś zaczepiła go przez pomyłkę, zamiast, jak dziekan episkopalistów, uchylać kapelusza ze słowami „Nie dziś, moja duszko”.
Patrzymy na księdza Smitha przez trzydzieści trzy lata jego posługi w małym szkockim mieście, gdzie katolikami są tylko biedacy. Chrzci, spowiada, towarzyszy przy śmierci, odprawia Mszę Świętą najpierw w hali targowej, potem w małym drewnianym kościele. Bywa zmęczony, wkurzony, głodny i przestraszony. Jego nadzieje i ambicje bywają zawiedzione. Nikt go nie obsypuje zaszczytami, chodzi piechotą, jeździ na rowerze albo w ostateczności tramwajem – z Panem Jezusem do chorego. „Tramwaj trząsł i zgrzytał na zakrętach, a ksiądz Smith, wpatrzony w reklamę Odolu, czynił w duchu akty uwielbienia Najświętszego Sakramentu”.
Cytuję z pamięci, bo komuś pożyczyłam egzemplarz i do mnie jeszcze nie wrócił, najwyżej dokupię gdzieś drugi. W internetowych antykwariatach albo na portalach aukcyjnych bywa za parę złotych. Jednej z najpiękniejszych książek o katolicyzmie nie wznawiano już od bardzo dawna, czego nie mogę zrozumieć, bo nader rzadko udaje się połączyć poezję, pobożność, dowcip i ciekawą fabułę, i bardzo niewielu umie mówić o Bogu, Kościele, religii – nie popadając w banał albo patos. Niewielu umie wytłumaczyć sens Sakramentu w jednym zdaniu:
„…jednak szmer jego (prałata O’Duffy’ego) głosu, dochodzący z konfesjonału, był cichy i łagodny, bo nawet on wiedział, że kapłan musi być delikatny, kiedy leczy zbolałe dusze zasługami Męki Chrystusa”.
„… a potem sunął wzdłuż barierek, upuszczając kruchy płatek Chrystusa w usta świętych i grzeszników, aby Jezus zachował ich ciała i dusze dla żywota wiecznego, gdyż nic innego nie miało znaczenia”.
Wpycham tę książkę różnym znajomym, radykałom, tradsom, neonom, parafialnym, protestantom i niewierzącym. Jeszcze nikt nie zwrócił mi jej z pretensją albo stwierdzeniem, że nie doczytał. Na jednych robi duże wrażenie, na innych mniejsze, ale wszyscy doceniają autentyczność, wdzięk i serdeczność w podejściu do bliźniego.
Dobra lektura na Wszystkich Świętych.
„…modlił się za żywych: za profesora Brodie Fergusona i pannę O’Hara, za trzy dziewczęta z rewii, za pana Balfoura i pana H. G. Wellsa i za starą panią Flanigan, właścicielkę pensjonatu przy ulicy Johna Knoxa, która nie była na mszy od czasu, kiedy wycięto jej wrastający w ciało paznokieć na dużym palcu u nogi. Modlił się, by dane im było przebywać w towarzystwie świętych: Jana, Szczepana, Mateusza, Barnaby, Ignacego, Aleksandra, Marcelina, Piotra, Felicyty, Perpetui, Agaty, Łucji, Cecylii i Anastazji. Misterium dobiegało końca. Imiona świętych zapalały się i gasły jak okna rozświetlone Bogiem, Bogiem pojawiającym się osobiście w wyznaczonych przez Siebie Samego granicach. Z rozłożonymi ramionami, złączywszy kciuki i palce wskazujące ksiądz modlił się, by sługi i służebnice Pana, którzy odeszli już jako wyznawcy, spoczywali w Chrystusie, zaś tym, których ciała pragnęły i grzeszyły pod zamierzchłym niebem starożytności, by Bóg zapewnił miejsce ochłody, światła i pokoju.”
No przecież nie zacytuję całości, nie? Przeczytajcie sami.