Inaugurowaliśmy ostatnio Akademię Mamy Róży w Krakowie. Prelegentka pięknie mówiła o tworzeniu atmosfery domu i o uświęcaniu codzienności, generalnie stężony patriarchalny koszmar. Ujęło mnie szczególnie (bez ironii!) zalecenie, aby przypisywać poszczególnym czynnościom domowym akty strzeliste. Piękna rzecz: myję naczynia albo zgoła pupę niemowlaka i myślę np. „Pokrop mnie hyzopem, a stanę się czysty; obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję”. Zahaczyć myśli na czymś wyższym, odnieść się do rzeczywistości przekraczającej „tu i teraz”.
Nawet to robię, tylko niestety rzadko używam słów z Psalmów, ekhm.
Czasem mnie ktoś prosi, albo na forum pisze: „powiedz, jak ty to robisz?’. Proszą ludzie o dokładną instrukcję, wskazówkę, receptę. A ja mam poczucie, że to nie ma sensu większego, bo te różne sposoby są nieaplikowalne w rodzinie innej niż moja. Lubię jak najbardziej posłuchać od bardziej doświadczonych o ich metodach na okiełznanie rzeczywistości, ale nigdy nie byłam wdzięcznym czytelnikiem różnych poradników. Przy mojej beznadziejnej niesystematyczności dochodziłam najwyżej do kroku drugiego ze stu (wiecie, sto kroków do idealnego porządku, szczupłej sylwetki, kondycji Iron Mana albo świętości Matki Teresy). I kiedyś mnie to strasznie martwiło, że nawet „Szydełkowanie dla szympansów” mnie przerasta. Ale już przestało, bo zobaczyłam, że nikt – ale to nikt – nie jest lepszym ekspertem od naszej rodziny niż my. Nasze sposoby, nasze rytuały (albo ich brak: niemowlęta nie wiedzą, co to „pora kąpieli” albo „godzina spaceru” i wbrew ponurym przepowiedniom nie są kłębkiem nerwów i nie wybuchają histerią z powodu braku kaszki o 10.35) – są dla nas najlepsze. M. przewróciłby się ze śmiechu, gdybym go uraczyła kuponem na masaż. Dzieci, stado bystrych sceptyków, bezbłędnie wyczuwają wychowawczy fałsz – bo parę razy próbowałam zapodać jakąś wyczytaną metodę – i ignorują tablicę z punktami za zachowanie albo przyklejanie gwiazdek na planszy w Adwencie. Sorry. Nie ten czas, nie ten temperament, my jesteśmy specjalistami od projektów krótkoterminowych, akcji spontanicznych i działań impulsywnych.
I, kurna, dobrze. I fajnie. Własny dom i własna rodzina to środowisko, które ma być dla nas komfortowe. Pewnie, że trzeba pracować, ale celem nie jest mieszkanie z katalogu i rodzina z reklamy (Boże uchowaj). Tylko nasz wspólny, unikatowy, szczęśliwy ekosystem. Warto się szarpnąć i poświęcić w imię tworzenia go. Czasem to oznacza posprzątanie, a czasem właśnie odpuszczenie, bo młodzi ubudowali świetną fortecę z pluszakow i okrucieństwem byłoby kazać ją zburzyć. Czasem siedzenie do 22.00 nad nową grą albo pojazdem Lego, a czasem odesłanie młodzieży do pokoju o 20.00 z powodu zagrożenia eksplozją – własną – i odszorowanie w końcu blatu w kuchni.
Jak ja to robię? Po swojemu. Z Bożą pomocą. Bo to jest walka, zmaganie, szukanie równowagi między potrzebami poszczególnych osób w rodzinie. Pilnowanie, żeby nie postawić dzieci przed mężem. Dlaczego? A, bo inaczej mnie leje i blokuje mi konto.
Nie. Bo to on jest dla mnie najważniejszy, bo zawalenie relacji z nim zniweczy większość wysiłków wychowawczych wobec dzieci. Tekst: „Mój mąż lubi to i to, zrobię mu przyjemność” wywołuje ironiczne skrzywienie warg, budzi odruchowy opór słuchaczek. Czemu? To, że chcę i potrzebuję od męża komplementów, kwiatków, pomocy takiej i innej, żadnego zdziwienia nie budzi. Należy mi się.
Otóż jemu też się należy.
I to jest właściwie jedyna stuprocentowo skuteczna porada. Występować jako team. Jeśli trzeba, włączyć smarkaczom Pingwiny z Madagaskaru i iść się tulić na kanapę. Pilnować tej relacji ponad wszystko.
Naturalną tego konsekwencją jest nie tylko powiększenie liczebności stada, ale i lepsze jego ogarnięcie.
A akty strzeliste, które wznoszę ku Niebu, naprawdę nie nadają się do powtórzenia. Niepowtarzalne są.