Dostałam na Mikołaja zestaw kremików, pięknie i świątecznie pachnących. M. zwabiony zapachem pocałował mnie, niech będzie, że w policzek, i stwierdził, że lepiej pachnie niż smakuje. Zapewniłam go, że kremiki są organiczne, więc nie trujące. A on – jak w tytule.
Taka anegdotka na rozluźnienie. Myślę sobie, jak trudno jest opowiedzieć rzeczywistość, w której się żyje, jak łatwo polecieć banałem i jak NAPRAWDĘ nie-do-powiedzenia bywają stany umysłu i ducha. Szczęście domowe, rosnąca z latami miłość, mnożenie jej przy kolejnych dzieciach. Jakieś takie wyczuwalne, prawie namacalne rozszerzenie serca.
Również rosnące z latami „wylanie” na rzeczy, które kiedyś potwornie drażniły.
Malejąca z latami ( i kolejnymi dziećmi) potrzeba doszukiwania się w potomkach cech wybitności. I sondujące rozmowy z koleżankami „a co już umie”. I chęć wyszarpania komuś kłaków, jeśli moje umie mniej.
Mija, wszystko mija. Teraz nie musze się doszukiwać, teraz WIEM, że każde z nich jest wybitne, wyjątkowe, absolutnie unikatowe. Stanowią, każde z nich, komiczną mieszankę genów plus ten „hint” Boskiego geniuszu.
Do mamusiowych gazetek nigdy nie miałam specjalnego poważania, ale teraz, kiedy po latach trafiły mi w ręce dwa egzemplarze (dołączone płyty…) – to było jak wypadek samochodowy. Okropne, ale nie możesz przestać patrzeć. Wzorcowy przykład tej tendecji, o której pisałam poprzednio: droga mamo, jesteś za mądra, żeby siedzieć z dzieckiem – i za głupia, żeby je wychować bez pomocy specjalistów.
Doszłam do gazetek, zaczynając od niemożności opowiedzenia pewnego stanu. Bo strasznie mało jest wypowiedzi, książek, wywiadów – afirmujących stabilne małżeństwo, macierzyństwo czy ojcostwo z pozycji innych niż takie trochę moralizatorskie. Małżeństwo – sakrament, komunia dwóch osób, jedno ciało, nierozerwalność itd. Macierzyństwo – misja, poświęcenie, cud. Zestaw stwierdzeń, który zawsze się w tym kontekście pojawia w publikacjach katolickich, bo nie rozmawiamy w tej chwili o „demitologizujących”, które też używają stałego zestawu, tylko odwrotnie.
Zastanawiam się – czemu? Czemu nikt (albo mało kto) nie opowiada publicznie o rzeczywistości rodziny w luźny, zabawny, niewymuszony sposób? Czemu świadectwa nawróceń składają się z szerokiego opisu przeszłych błędów i krótkiej puenty „teraz tworzymy szczęśliwą rodzinę”, happily ever after?
Czy właśnie przez to „nie-do-powiedzenia”? Ale może jednak warto się wysilić czasem? Bo potem zwycięży poetyka „macierzyństwo to krew na cyckach i kupa za paznokciem”. To akurat łatwo powiedzieć.