Tym razem byliśmy w Londynie dłużej, prawie dwa tygodnie. Mieliśmy mnóstwo czasu na oglądanie tego, na co mieliśmy ochotę. W naszym przypadku oznacza to muzea, parki, jeszcze trochę muzeów, wreszcie włóczenie się ulicami lub odwiedzanie miejsc, do których zaglądają okoliczni mieszkańcy. Przedpołudniami wędrowałam w ślad za londyńskimi matkami – i nader często okazywało się, że najpopularniejszym w okolicy celem spacerów jest – tadam – muzeum: z bawialnią tematyczną dla najmłodszych (w National Maritime Museum – przebierz się za pirata, ugotuj posiłek w okrętowej kuchni, wyplącz ryby z sieci; w Museum of London Docklands – załaduj statek tak, żeby się nie przechylał, kieruj modelem dźwigu portowego, odgrzeb antyczne amfory z piaszczystego dna sztucznej, lecz mokrej „Tamizy” itd.), z galeriami dla dzieci starszych, interesującymi ekspozycjami stałymi. I z kafeterią, gdzie można nabyć niedrogi (umownie niedrogi, oczywiście) posiłek. Dzień mija niepostrzeżenie. Dzieci, równie niepostrzeżenie, nabywają wiedzy. Nabywają jeszcze czegoś: przekonania, że Brytania jest potęgą i pozytywnym bohaterem historii świata. Olbrzymie kompleksy muzealne nie nazywają się wcale „Gmach Chwały Imperium”, ale o tym opowiadają wszystkie wystawy, mapy, filmy i plansze: otóż, drodzy zwiedzający, Brytania była i jest potęgą, panującą nad morzami i lądami. Mieliśmy fantastycznych podróżników, naukowców, wodzów i władców. Nasze statki były najszybsze, kompanie handlowe największe, a porty najruchliwsze. Półgębkiem informujemy, że mieliśmy też kolonie, no i tam to różnie bywało, ale za to teraz jest świetnie – i tu zdjęcia roześmianych Londyńczyków pochodzenia afrykańskiego czy hinduskiego.
Muzea są darmowe. Przychodzi się do nich po wielokroć, bo są atrakcyjną formą spędzania czasu. I po raz kolejny odczytuje się historię bitwy pod Trafalgarem (i siedzi się przed nieprawdopodobnym obrazem Turnera, wyeksponowanym w osobnej sali), albo w sąsiednim Obserwatorium patrzy się na Południk Zero (ha, widzicie, nasz Południk Zero wygrał ze wszystkimi innymi), albo – gdzie indziej – ogląda się film o niezłomnym Churchillu, który nie pozwolił, żeby doki zaprzestały pracy w czasie wojny.
A nawet, jeśli się nie wchodzi do muzeów, to w centrum miasta mija się dziesiątki pomników. Każdy jeden generał, lord, uczony albo bodaj zdolny londyński architekt ma swój postument i tablicę opisującą dokonania. W miejscach upamiętniających brytyjskich żołnierzy – zawsze świeże, niewyblakłe wieńce.
Ja wiem, to stolica, obszar reprezentacyjny, państwo rzeczywiście potężne i gdzie nam tam się równać… a właściwie czemu się nie równać? Historia Rzeczpospolitej jest pełna blasku i chwały, i rzekłabym, że o wiele mniej w niej momentów moralnie dyskusyjnych. Bardzo bym chciała, żeby nasze muzea przestały być szacownymi, nudnawymi instytucjami (za to słono liczącymi za wstęp) i stały się świetną opcją na spędzenie przedpołudnia z dziećmi. Żeby dzieci mogły się pobawić, zjeść, dotknąć i przeżyć, a przy okazji nabyć przekonania, że dobrze być Polakiem.
Marcelina