Mam taką znajomą, która kapitalnie ustawia mnie do pionu, kiedy zaczynam smęcić. Zadaje trzy celne pytania lub konstatuje spokojnie, że taka sytuacja sie po prostu zdarza i nie ma co drzeć szat. I ja, choćbym se chętnie podarła jeszcze trochę, bo drama queen ze mnie przednia, uznaję wyższość argumentu. Otrzepuję się, smarki przełykam i robię co trzeba. M. ma trochę inną strategię, to znaczy nie próbuje mnie pocieszać; czeka, aż skończę jowejczeć (piękne śląskie słówko, znaczy tyle, co „biadolić”).
Każdemu sie zdarza załamka, porażka, przemęczenie, ale widzę po sobie i koleżankach, że wielodzietne matki nie mają społecznego (i wewnętrznego) przyzwolenia na narzekanie. To znaczy – oczekuje się, że będą narzekać, podobnie jak odruchowo oczekuje się od nich nadwagi, ubytków, siniaków i ogólnego przetrącenia. A wszystko po to, żeby móc wygłosić z mądrą miną „I po co pani tyle dzieci?”. Dlatego my, wielomatki, staramy się szczególnie: musimy być lepiej ubrane, mieć czystsze i grzeczniejsze dzieci, szerszy uśmiech i ładniejszy wózek. I nie wolno nam narzekać, żeby nie potwierdzać tego zakorzenionego głęboko przesądu, że kto ma dzieci, ten ma smród, a kto ma dużo dzieci, ten ma dużo smrodu.
Niedoczekanie.
Ma to jednak wielki plus: podniesiona głowa, pewny głos, wesoły ton rozmowy, pozytywne tematy, mówienie o dzieciach z dumą – wchodzą w nawyk i kształtują też moje myślenie. Bo przecież to prawda, co mówię: nasze dzieci są cudne, przebywanie z nimi jest fascynujące i twórcze, im mamy ich więcej, tym bardziej się nimi zachwycamy. I tak, lubię karmić piersią i nosić w chuście i nie, nie jest mi za ciężko. Tak, daję radę. Dobrze daję radę. Tak, chcę mieć więcej dzieci. Tak, mam super świetnego męża. Tak, tak, tak.
Trochę tak jest, że co na języku, to i w sercu. Kiedy często mówię o dobrych rzeczach, zaczynam również często o nich myśleć i je dostrzegać.
Idziemy wieczorem do parku, rzucamy frisbee, potem tata puszcza wielkie bańki mydlane. Dzieci – śliczne, opalone blondasy – krzyczą z radości i łapią je w powietrzu. W trawie siedzi dziesięciomiesięczna dziewczyneczka, z buzi wystaje jej stokrotka, nieco przeżuta. Śmieje się serdecznie i bije bańkom brawo. Patrzę na tę scenę i aż mnie serce boli ze szczęścia.
Ta sama dziewczyneczka bije brawo też sama sobie, siedząc na nocniku, gdyż w swojej ogólnej wybitności opanowała korzystanie z niego. I teraz robi siusiu, klaszcze w rączki i podnosi je w geście „huraa!”, a wokół niej tańcuje troje starszaków, wznosząc pochwalne okrzyki.
Najstarszy czyta młodszym na dobranoc, albo chórem recytują ulubione wiersze.
Pięciolatka tańczy dynamicznie i rytmicznie, porusza się z wdziękiem i giętkością,a do kompletu posiada chłodny i racjonalny umysł oraz upodobanie do abstrakcyjnych zagadek.
Trzylatek przychodzi do mnie i tłumaczy, że chciałby być zapisany na zajęcia dodatkowe. Jakie? Do angry birdsów, na strzelanie z procy.
I tak dalej, i pełno tego przecież, więcej, niż mogę zapamiętać. Staram się, próbuję meblować sobie głowę takimi obrazami, takimi wspomnieniami. Tego szukać i tego oczekiwać. Dość ma dzień swojej biedy. Nasze życie jest pozbawione większych wstrząsów, ale zdarza się, że problemy się piętrzą. Młodzi nieco trudniejsi. A najmłodsza, wybitna także pod tym względem, drze się jak wściekła. Na koncie dziura, szóstki trzeba zalakować, wyrównanie za prąd i zaliczka za coś tam. Bym gdzieś pojechała, bo mam womit na pobliski park, ale sie nie da, bo patrz wyżej.
I teraz albo mogę zohydzić sobie i innym cały dzień swoimi smuteczkami, albo jednak przybrać postawę bojową, co trza to przełknąć i z niezachwianą pewnością odpowiedzieć wewnętrznej upierdliwej pani:
Oczywiście, że sobie radzę. Dobrze sobie radzę.
I wiem, po co mi tyle dzieci.
Marcelina