Hojni

Siłą rzeczy i naturalnego doboru większość naszych znajomych to rodziny wielodzietne. Podobieństwo sytuacji życiowej, konieczność kombinowania organizacyjnego i wreszcie upodobanie do spokojnej rozmowy (kiedy stada Hunów czynią spustoszenie w innym pokoju) naturalnie nas ku sobie skłaniają. Jest jeszcze coś, nieuchwytnego, co mnie szczególnie pociąga: hojność. Wyraża się w przyjęciu dzieci, ale rozszerza się na inne aspekty życia. Jakoś naturalnie się ich prosi o pomoc i poradę, korzysta się z wymiany ubrankowej i podwózki, umawia się dzieci na spotkania. Bo to swoi, oni rozumieją zagwozdkę zepsutego samochodu i niemożności upchnięcia całego składu w zwykłej taksówce. Wiedzą, że zachowanie sterylnego porządku w ciągłej obecności kilkorga pomysłowych dzieci (i naręcznego niemowlęcia) jest bardzo trudne. Spotkało ich zjawisko wyskoczenia z rozmiaru w połowie sezonu przez dwoje dzieci naraz.
Nasi znajomi są bardzo różni, zamożni i niezamożni, z miasta i nie z miasta, starsi od nas albo nasi rówieśnicy. Wierzący – wszyscy, bo to też prawo naturalnego doboru, ale najróżniejszego autoramentu, to znaczy pochodzący z różnych wspólnot albo „parafialni”. Ich rodziny są zewnętrznie różne, ale sedno u wszystkich jednakowe: udane, szczęśliwe małżeństwa. Żony, które nie kłapią i nie narzekają na mężów, mężczyźni opiekuńczy i zaangażowani. Wspólny front. No i ta hojność, gotowość do otwarcia domu, portfela i serca. Uczę się tego.
A Pan Bóg mi, jak temu cielęciu, pokazuje. Ostatnio wypstrykaliśmy się z zaskórniaków, żeby kupić bilety lotnicze (nosi nas, jak zwykle). Oczywiście w obliczu wypstrykania samochód się wziął i zepsuł, a dystrybutorzy gazu i prądu uznali za stosowne przesłać tłuste faktury. W rezultacie na dwa tygodnie przed nadejściem pensji zostało nam parę złotych. Dokładnie w tym momencie nadjechali goście – zaproszeni na dziewięć dni. I mówią: „My przeznaczamy na jedzenie x złotych na dzień, tu macie gotówkę do wspólnej puli” – i wręczają nam pieniądze. Żyliśmy za nie wszyscy przez cały czas ich wizyty, i nie było ubogo.
Otworzyliśmy drzwi, daliśmy co mogliśmy – dach nad głową na parę dni – i dostaliśmy o wiele więcej, bo oprócz pieniędzy jeszcze świetne towarzystwo. A tak byśmy siedzieli sami, zgorzkniali, i żuli ponuro suchy ryż.
Mam wielkie przekonanie, że z dziećmi też tak jest. Otwieramy się, dajemy co możemy – ale otrzymujemy stokroć więcej i to w sposób kompletnie nieprzewidziany. Warto być hojnym.

Marcelina

Maszyna, która robi „PING”

W uroczej książce „Call the Midwife” jest rozdział o dramatycznym, przedwczesnym porodzie. Matka, półprzytomna z gorączki, rodzi niespełna kilogramowe dziecko i odmawia oddania go do szpitala. Trzyma synka na sobie i nie pozwala zabrać. Mąż staje po jej stronie, lekarze odchodzą z niczym. Dzieciątko, karmione pipetą co pół godziny (matczynym mlekiem) i noszone przez trzy miesiące między piersiami w specjalnym „gorsecie” – żyje, rośnie i ma się dobrze.
Rzecz dzieje się w latach pięćdziesiątych w londyńskim East Endzie. Autorka książki, wspominająca sprawę, stwierdza trzeźwo, że dziś byłoby to niemożliwe. Dziecko zostałoby odebrane siłą – decyzją sądu rodzinnego. Ale wtedy – „parental responsibility was respected”.

Odpowiedzialność rodziców. Coraz cześciej mam wrażenie, że znaczenie tego pojęcia zostało kompletnie wypaczone. Nie jest to już prawo i wolność podejmowania decyzji odnośnie własnego dziecka. Raczej – obowiązek wyhodowania obywatela według narzuconych norm. Rodzic, który próbuje się tym normom i metodom opierać, nazywany jest właśnie „nieodpowiedzialnym”. Decyduje się na poród w domu – nieodpowiedzialny (matka, i ojciec też, bo powinien głupią babę siłą zawlec do szpitala). Nie chce szczepić noworodka – nieodpowiedzialny. Nie posyła do przedszkola czy szkoły – o matko i córko, jaki nieodpowiedzialny.
Tępi się, i to skutecznie – z tego co widzę – naturalne kompetencje rodzica, naturalny instynkt. Zamiast wzmacniać przekonanie, że znają swoje dziecko najlepiej na świecie, wpiera się matkom, że tylko pediatra poradzi na katar. Zamiast nauczyć, czym się różni kaszel krtaniowy od oskrzelowego, żeby matka mogła od razu zaradzić objawom i rozpoznać, czy rzecz jest bardzo poważna, rozpiera się taki guru w gabinecie i wypisuje tony recept. Najczęściej na antybiotyki, osłonowo. I pięć syropków.
I matka, polegając na tym zewnętrznym autorytecie, ładuje w dziecko wszystko co przepisane, a że działanie Mucosolvanu z wapnem się wzajemnie znosi, to lekarz zapomniał zaznaczyć. Więc dziecko się nażre cukru i konserwantów, i tyle z tego. A matka ma czyste sumienie, bo wypełnia polecenia.
Nie chodzi mi o to, żeby teraz zwolnić w cholerę wszystkich psychologów dziecięcych, logopedów, pediatrów i nauczycieli. Ale próbuję wskazać, że w społecznym (i czasem własnym) przekonaniu SPECJALIŚCI powyrastali na tych, którzy znają się lepiej niż rodzice. Jest to zasadnicza nieprawda. Na pewnych aspektach znają się lepiej (czasem). Ale na całokształcie osoby mojego dziecka najlepiej znam się ja. I jego ojciec.
Ile bluzgów muszą znieść dziewczyny, które stosują głupią dietę eliminacyjną, bo dziecko uczulone na jajka czy mleko. Bo jak tak, bez testów, bez konsultacji u alergologa? Jak matka śmie twierdzić, że WIE i WIDZI, iż dziecku dana rzecz szkodzi?
Odpowiedzialny rodzic to dzis taki, który tę odpowiedzialność składa w ręce specjalistów. A jak nie, to może jeszcze odpowiedzialnoć ponieść. Karną.

Tytułowa maszyna oczywiście ta z Monty Pythona, z gagu o zmedykalizowanym porodzie.
– A co ja mam robić? – pyta rodząca matka.
– Nic. Pani nie ma kwalifikacji.

Pierożki z lemurów

Bawili się w fossy i lemury. Po sesji podgryzania i gonitw fossy zaprosiły Juliana na obiad. „Co macie na ten obiad?” – pyta podejrzliwie siedmioletni król. „Pierożki” – odpowiada pięcioletnia fossa – „… z lemurów”, dodaje po krótkiej pauzie.
Ot, przysłowiowa subtelność dziewczęca.
A teraz rąbią w „Było sobie życie”. Czasem schodzą im dwie i trzy godziny. Grywają też w inne gry. Na przykład we trójkę rozpracowują duże Memo z trzydziestu par. Najmłodsza turla się po macie obok nich i serdecznie grucha do dyndającej żabki.
W takich właśnie chwilach powinni nas odwiedzać niespodziewani goście, a także listonosz, kurier, sąsiad oraz właciciel mieszkania. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności przychodzą jednak zazwyczaj wtedy, kiedy starsze lemury zwisają z poręczy, dwulatek z gołą pupą i majtkami w garści wychodzi z łazienki, oznajmiając „zobiłem uuupę”, a najmłodsza wyje rozdzierająco, bo się przekręciła na brzuch i wyturlała poza matę. Pani listonoszka ze łzami rozczulenia mówi: „U Państwa zawsze takie piękne odgłosy w domu, tak jak trzeba…”, tymczasem w tle słychać: „Rozwaliłaś mi pojazd, hańba ci!”. Pan właściciel przyszedł niezapowiedziany tylko raz, oczywiście wtedy, kiedy cała kuchnia była pokryta masą solną. Jednakowoż połączone siły łaszących się kotów i rozdziawnie uśmiechniętego dzidziusia sprawiły, że chyba nie zauważył, tak był rozanielony.
Fajnie, że znam cały wachlarz ich możliwości: wiem, że bywają nieznośni, ale wiem też, że potrafią zdumiewać cierpliwością, pomysłami, wytrwałością w realizowaniu zamierzeń. Lubię tak sobie na nich popatrywać. Staram się też magazynować w pamięci takie szczególnie urocze chwile, żeby je sobie przypomnieć w jakimś gorszym czasie.
Starzeję się chyba, bo przestałam wyczekiwać na to, co będzie. Kiedyś czekałam na koniec roku szkolnego, na wiosnę, aż skończę liceum, potem na studenckie weekendy, rozmyślałam, jak to będzie na piątym roku. Potem, z tym moim nieszczęsnym pierworodnym, wyczekiwałam na każdy nowy etap jego rozwoju. A jakoś później, nie umiem wskazać momentu – zaczęłam sobie kontemplować teraźniejszość. Nie marzę o czasie, kiedy wreszcie będą duzi. Po prostu lubię to, co się nam przydarza, lubię rozwiązywac bieżące problemy i rechotać z bieżących żartów. Moje życie jest nieprzyzwoicie cudowne.
Ależ oczywiście, że miałabym na co narzekać, umiem narzekać wręcz koncertowo. Gdybym sobie włączyła tryb biadolenia, to mogłabym do pojutrza wymieniać najróżniejsze nieprzyjemnosci, kłopoty, zmartwienia, niepokoje. Ale nie będę tego robić, bo po pierwsze dość ma dzień swojej biedy, a po drugie już wiele razy doświadczyliśmy, że Pan Bóg wyciąga z najdziwniejszych tarapatów.
Poza tym: co komu przyjdzie z mojej skrzywionej mordy? Tyle tylko, że mój nastrój udziela się dzieciom i cały dzień mamy skiepszczony.

Tymczasem serdecznie znajomi ogłosili, że spodziewają się szóstego dziecka. Takim tonem, jakim obwieszcza się awans zawodowy: wiesz, że będzie więcej pracy, ale jesteś dumny jak cholera.

Moje akty strzeliste nie nadają się do powtórzenia.

Inaugurowaliśmy ostatnio Akademię Mamy Róży w Krakowie. Prelegentka pięknie mówiła o tworzeniu atmosfery domu i o uświęcaniu codzienności, generalnie stężony patriarchalny koszmar. Ujęło mnie szczególnie (bez ironii!) zalecenie, aby przypisywać poszczególnym czynnościom domowym akty strzeliste. Piękna rzecz: myję naczynia albo zgoła pupę niemowlaka i myślę np. „Pokrop mnie hyzopem, a stanę się czysty; obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję”. Zahaczyć myśli na czymś wyższym, odnieść się do rzeczywistości przekraczającej „tu i teraz”.
Nawet to robię, tylko niestety rzadko używam słów z Psalmów, ekhm.
Czasem mnie ktoś prosi, albo na forum pisze: „powiedz, jak ty to robisz?’. Proszą ludzie o dokładną instrukcję, wskazówkę, receptę. A ja mam poczucie, że to nie ma sensu większego, bo te różne sposoby są nieaplikowalne w rodzinie innej niż moja. Lubię jak najbardziej posłuchać od bardziej doświadczonych o ich metodach na okiełznanie rzeczywistości, ale nigdy nie byłam wdzięcznym czytelnikiem różnych poradników. Przy mojej beznadziejnej niesystematyczności dochodziłam najwyżej do kroku drugiego ze stu (wiecie, sto kroków do idealnego porządku, szczupłej sylwetki, kondycji Iron Mana albo świętości Matki Teresy). I kiedyś mnie to strasznie martwiło, że nawet „Szydełkowanie dla szympansów” mnie przerasta. Ale już przestało, bo zobaczyłam, że nikt – ale to nikt – nie jest lepszym ekspertem od naszej rodziny niż my. Nasze sposoby, nasze rytuały (albo ich brak: niemowlęta nie wiedzą, co to „pora kąpieli” albo „godzina spaceru” i wbrew ponurym przepowiedniom nie są kłębkiem nerwów i nie wybuchają histerią z powodu braku kaszki o 10.35) – są dla nas najlepsze. M. przewróciłby się ze śmiechu, gdybym go uraczyła kuponem na masaż. Dzieci, stado bystrych sceptyków, bezbłędnie wyczuwają wychowawczy fałsz – bo parę razy próbowałam zapodać jakąś wyczytaną metodę – i ignorują tablicę z punktami za zachowanie albo przyklejanie gwiazdek na planszy w Adwencie. Sorry. Nie ten czas, nie ten temperament, my jesteśmy specjalistami od projektów krótkoterminowych, akcji spontanicznych i działań impulsywnych.
I, kurna, dobrze. I fajnie. Własny dom i własna rodzina to środowisko, które ma być dla nas komfortowe. Pewnie, że trzeba pracować, ale celem nie jest mieszkanie z katalogu i rodzina z reklamy (Boże uchowaj). Tylko nasz wspólny, unikatowy, szczęśliwy ekosystem. Warto się szarpnąć i poświęcić w imię tworzenia go. Czasem to oznacza posprzątanie, a czasem właśnie odpuszczenie, bo młodzi ubudowali świetną fortecę z pluszakow i okrucieństwem byłoby kazać ją zburzyć. Czasem siedzenie do 22.00 nad nową grą albo pojazdem Lego, a czasem odesłanie młodzieży do pokoju o 20.00 z powodu zagrożenia eksplozją – własną – i odszorowanie w końcu blatu w kuchni.
Jak ja to robię? Po swojemu. Z Bożą pomocą. Bo to jest walka, zmaganie, szukanie równowagi między potrzebami poszczególnych osób w rodzinie. Pilnowanie, żeby nie postawić dzieci przed mężem. Dlaczego? A, bo inaczej mnie leje i blokuje mi konto.
Nie. Bo to on jest dla mnie najważniejszy, bo zawalenie relacji z nim zniweczy większość wysiłków wychowawczych wobec dzieci. Tekst: „Mój mąż lubi to i to, zrobię mu przyjemność” wywołuje ironiczne skrzywienie warg, budzi odruchowy opór słuchaczek. Czemu? To, że chcę i potrzebuję od męża komplementów, kwiatków, pomocy takiej i innej, żadnego zdziwienia nie budzi. Należy mi się.
Otóż jemu też się należy.
I to jest właściwie jedyna stuprocentowo skuteczna porada. Występować jako team. Jeśli trzeba, włączyć smarkaczom Pingwiny z Madagaskaru i iść się tulić na kanapę. Pilnować tej relacji ponad wszystko.
Naturalną tego konsekwencją jest nie tylko powiększenie liczebności stada, ale i lepsze jego ogarnięcie.

A akty strzeliste, które wznoszę ku Niebu, naprawdę nie nadają się do powtórzenia. Niepowtarzalne są.

Muchomor też jest organiczny

Dostałam na Mikołaja zestaw kremików, pięknie i świątecznie pachnących. M. zwabiony zapachem pocałował mnie, niech będzie, że w policzek, i stwierdził, że lepiej pachnie niż smakuje. Zapewniłam go, że kremiki są organiczne, więc nie trujące. A on – jak w tytule.

Taka anegdotka na rozluźnienie. Myślę sobie, jak trudno jest opowiedzieć rzeczywistość, w której się żyje, jak łatwo polecieć banałem i jak NAPRAWDĘ nie-do-powiedzenia bywają stany umysłu i ducha. Szczęście domowe, rosnąca z latami miłość, mnożenie jej przy kolejnych dzieciach. Jakieś takie wyczuwalne, prawie namacalne rozszerzenie serca.
Również rosnące z latami „wylanie” na rzeczy, które kiedyś potwornie drażniły.
Malejąca z latami ( i kolejnymi dziećmi) potrzeba doszukiwania się w potomkach cech wybitności. I sondujące rozmowy z koleżankami „a co już umie”. I chęć wyszarpania komuś kłaków, jeśli moje umie mniej.
Mija, wszystko mija. Teraz nie musze się doszukiwać, teraz WIEM, że każde z nich jest wybitne, wyjątkowe, absolutnie unikatowe. Stanowią, każde z nich, komiczną mieszankę genów plus ten „hint” Boskiego geniuszu.
Do mamusiowych gazetek nigdy nie miałam specjalnego poważania, ale teraz, kiedy po latach trafiły mi w ręce dwa egzemplarze (dołączone płyty…) – to było jak wypadek samochodowy. Okropne, ale nie możesz przestać patrzeć. Wzorcowy przykład tej tendecji, o której pisałam poprzednio: droga mamo, jesteś za mądra, żeby siedzieć z dzieckiem – i za głupia, żeby je wychować bez pomocy specjalistów.

Doszłam do gazetek, zaczynając od niemożności opowiedzenia pewnego stanu. Bo strasznie mało jest wypowiedzi, książek, wywiadów – afirmujących stabilne małżeństwo, macierzyństwo czy ojcostwo z pozycji innych niż takie trochę moralizatorskie. Małżeństwo – sakrament, komunia dwóch osób, jedno ciało, nierozerwalność itd. Macierzyństwo – misja, poświęcenie, cud. Zestaw stwierdzeń, który zawsze się w tym kontekście pojawia w publikacjach katolickich, bo nie rozmawiamy w tej chwili o „demitologizujących”, które też używają stałego zestawu, tylko odwrotnie.
Zastanawiam się – czemu? Czemu nikt (albo mało kto) nie opowiada publicznie o rzeczywistości rodziny w luźny, zabawny, niewymuszony sposób? Czemu świadectwa nawróceń składają się z szerokiego opisu przeszłych błędów i krótkiej puenty „teraz tworzymy szczęśliwą rodzinę”, happily ever after?
Czy właśnie przez to „nie-do-powiedzenia”? Ale może jednak warto się wysilić czasem? Bo potem zwycięży poetyka „macierzyństwo to krew na cyckach i kupa za paznokciem”. To akurat łatwo powiedzieć.