Boże Narodzenie i ja. Trudna miłość

Nie należę do ludzi skaczących z radości na myśl o Bożym Narodzeniu, mam zresztą wrażenie, że skaczą z radości raczej osoby poniżej dziesiątego roku życia. Starsi najczęściej mają jakiś problem, uświadomiony albo nie – albo wprost mówią, że Świąt nie lubią, albo utrzymują, że lubią, ale mowa ciała temu przeczy, albo tyrają przez cały Adwent w kuchni i latają ze szmatą – i w rezultacie w Wigilię są nieprzytomni ze zmęczenia, a dwa dni Świąt przesypiają. Czasem mam wrażenie, że to celowe działanie – zarżnąć się fizycznie i mieć usprawiedliwienie dla tępego spoglądania w ekran albo w sufit.
Meter powiedział wczoraj kapitalną rzecz – Boże Narodzenie dlatego jest takie trudne emocjonalnie, że jest to pokerowe „sprawdzam” w zbyt wielu dziedzinach. Tworzymy jakiś obraz siebie, relacji z bliskimi, opowiadamy sami sobie i innym, jak ważny jest dla nas czas spędzany z rodziną i jak mile wspominamy dzieciństwo i jak wzrusza nas myśl o ukochanych osobach zgromadzonych przy jednym stole. Dodatkowo media i literatura serwują czarodziejskie, wzruszające obrazy, migotanie świec, anielskie chóry i dziadek do orzechów – i jakoś czujemy presję, żeby do takiego ideału dążyć.
Brutalna prawda jest taka, że jest ciemno, zimno, buro raczej niż biało. Dzieci, wytrącone z codziennego rytmu i nabuzowane wizją prezentów są trudniejsze niż zwykle. Tona jedzenia, przygotowywana z poświęceniem, okazuje się właściwie zbędna, jak zwykle jest wszystkiego za dużo. Nieuchronnie któreś dziecko wybucha płaczem przy rozdawaniu prezentów, z rozczarowania, z nadmiaru emocji albo ktoś je nadepnął.
Relacje rodzinne oczywiście też podlegają temu „sprawdzam”, i też trzeba się zmierzyć z konstatacją, że wytęsknione spotkanie z krewnymi może być stresujące, że wyłażą napięcia, niewygadane żale, że przebywanie w ograniczonej przestrzeni i bycie skazanym na swoje towarzystwo jest trudne.
Ogólnie – mimo wszystkich starań, prawda wychodzi na światło dzienne, własna nędza ukazuje się w całej okazałości i pozostaje się rozpłakać i uciec.
Albo to przyjąć. Zobaczyć tę szopę, oborę i obornik, którą bywają niektóre zakamarki mojej osobowości, albo niektóre rodzinne relacje, albo inny fragment życia. Czasem właściwie całość.

I wpuścić tam Boga, jedyną Osobę, której to nie zszokuje i nie zgorszy.
To widzę, patrząc na szopki betlejemskie, słuchając o „szopie bydłu przyzwoitej i w dodatku źle pokrytej” – wypisz wymaluj ja. Ale Bóg, jeśli go wpuszczę, wejdzie tam.
I pozostanie śpiewać Gloria.

Dlatego, choć to trudna miłość, nauczyłam się kochać Boże Narodzenie, jako święto odkrywania własnej obory, w której naprawdę może zamieszkać Bóg.