Do czego przyzwyczajasz swoje echo?

Ciekawe, jak długo musielibyśmy tu mieszkać, żeby nam spowszedniało. Od dwóch tygodni zachłystujemy się z zachwytu co rano, spojrzawszy w okno. Za oknem wzgórza w kratkę w kilkuset odcieniach zieleni, niebo czyste albo udekorowane śmiesznymi obłokami, które wyglądają jak beza. Jeździmy na wycieczki krótsze i dłuższe, chodzimy na spacery albo siedzimy na przyzbie. Dzieci wchodzą i wychodzą przez otwarte okna. Koty siedzą na dachu drewutni albo czają się w krzakach.
Taka kraina jak z dobrej bajki, choć jednocześnie podszyta smutkiem, bo jednak się czasem człowiek natyka na cerkwisko, fundament domu, drzewa owocowe na środku górskiej łąki. Albo, jak w Zyndranowej, wchodzi do kolejnej chaty skansenu i nagle ma ochotę uciec. Gorąco, duszność, dreszcze – bo w chacie jest ekspozycja pamiątek po ofensywie karpackiej z 1944 roku. Podziurawione hełmy, mundury (wszystkie wrogie, bo albo niemieckie albo radzieckie), rozprute pociski, miny przeciwczołgowe – i świadomość, że na tych zielonych wzgórzach, w tej łagodnej i przyjaznej krainie działy się rzeczy straszne i złe.
Teraz się wszystko zabliźniło, wygładziło, wielka historia szczęśliwie sobie poszła w inne strony.
Nadeszliśmy za to my: rodzice oraz czteroosobowa drużyna ciekawskich, aktywnych i żądnych przygód dzieciąt. Przygoda oznacza co innego dla Najstarszego (orlik krzykliwy, salamandra plamista – tym razem żywa, kumaki, padalce, zaskrońce a nawet żmija zygzakowata, szczęśliwie bardzo praktycznie przejechana po łbie), co innego dla Pięciolatki (firletki poszarpane, orliki, storczyki górskie, różnorodne mchy i niezwykle piękne drzewa, widziane podczas dłuuugich marszów), jeszcze co innego dla Trzylatka (patyki w kształcie pistoletu, karabinu albo procy) i dla raczkującej panny Zadymiary (możliwość napasenia się do woli trawą i stokrotkami; zjadłaby i pomrowa, ale matka nie dała).
Sedno przygody jest jednak dla wszystkich wspólne, i jest nim ciągła obecność obojga rodziców. Święto bycia-wszyscy-razem. Od wczesnego ranka do zmroku. Zajęcia w podgrupach są rzadkie, na wycieczki jeździmy czy chodzimy wspólnie, czas dorosłych rozpoczyna się po 21.00.
Pomyśleć, że kiedyś byłam samotnikiem.
Byłam też śpiochem.
Ale już nie jestem, bo się od własnych dzieci (i od M., człowieka, który miłość mierzy czasem wspólnie spędzonym, po prostu byciem blisko) uczę celebrowania tego naszego kłębowiska. Kiedy widzę, jak bardzo się Mali cieszą na kolejny dzień, jak wędrują dzielnie przez las, jedzą kultową bułkę z Nutellą na szlaku, stają w zachwycie przed wodospadem i ćwiczą puszczanie kaczek – to chcę być wtedy z nimi. Chcę i cieszę się, że możemy im towarzyszyć.
Zastanowiliśmy się przelotnie z M., czy pragnęlibyśmy pojechać do hotelu, all inclusive, animacja dla dzieci zapewniona całodobowo. Ale jakoś niekoniecznie. Raczej. Nie chcemy uciekać od naszych dzieci. M. mówi, że to bez sensu, żeby najpierw nie widzieć dzieci, bo
jest się w pracy, a potem znowu ich nie widzieć, bo trzeba odpocząć. Otóż – zaświadczam – da się odpocząć i świetnie się bawić na wspólnych wakacjach z czwórką dzieci, choć na pewno wymaga to pewnego nastawienia. Bo gdyby się nastroić negatywnie, to oczywiście wiele rzeczy przeszkadza. Napić się nie można, iść na balety nie można, spać do południa nie można, dzieci się czasem kłócą, czasem psocą, przeważnie wrzeszczą.
Także mnie echo z przyzwyczajenia mogłoby odpowiadać: „mać… mać… mać…”.
Ale po co. Szkoda życia. Tyle szczęścia na człowieka czeka.
salamandra