Lektury: obowiązki, nawyki i mielonka

Na blogu, który czasem podczytuję, a z autorką którego nie zgadzam się prawie w żadnym punkcie, przeczytałam dziś tekst na temat lektur szkolnych. Że archaiczne. Że dziś nikt nie wie, co to stalówka. Że dzieci z Bullerbyn wcale nie żyły w sielankowym świecie, bo wracały same przez las ze szkoły. Że zamiast dzieci z Bullerbyn powinni być Lasse i Maja oraz Pan Kuleczka.
I wreszcie – że lektury szkolne powinny wyrabiać nawyk i przyjemność czytania, a nie wzbudzać uczucia patriotyczne itd.
Zawsze mnie dziwi takie stawianie sprawy. Że ALBO koniecznie trzeba czytać tylko stare, sprawdzone, klasyczne, a wszelka współczesność to zuooo, ALBO należy się przerzucić na literaturę aktualną, poprawną politycznie, świeżutką – i darować sobie wszystkie ramoty.
Nasze dzieci znają dużo książek. Z upodobaniem słuchają rodziców albo audiobooków, siedmiolatek dodatkowo czyta samodzielnie. Czasu mamy dość, homeschooling daje szerokie możliwości. Na świecie jest niewiarygodnie dużo dobrych książek dla dzieci i ciągle powstają nowe.
Młodzi z jednakową swobodą poruszają się w świecie Karlssona z dachu, Bzyka i Rączycy z parapetu, Mikołajka z francuskiej podstawówki i zbójnika Rumcajsa z CK Rzacholeckiego Lasu. Do tego jeszcze Binta nam tańczy, Mysia ma urodziny, a kretowi ktoś narobił na głowę. Czytamy obecnie to wszystko naraz, rozdział tego, rozdział owego. Stare, nowe, polskie, amerykańskie, europejskie. Mali mają rewelacyjne ucho do cytatów, umieją parafrazować i z wdziękiem erudytów korzystają ze zmagazynowanych w łepetynach zasobów.
A ja zastanawiam się, czy szkoła w ogóle jest w stanie wyrobić w dziecku nawyk czytania. Kiedy sobie przypomnę tzw. przerabianie lektur (przerabianie na mielonkę, ohydny wyrób pt. o czym była książka, charakterystyka bohaterów i opisz jak wyglądał Antek po ciężkim dniu pracy) – śmiem wątpić. Mój osobisty nawyk, czy nałóg, ma zupełnie inne źródła i wziął się z długich godzin spędzanych nad książkami, które mi się podobały. To jest klucz. Nie da się dobrać kanonu lektur, które wszystkim podejdą.
Do tego dochodzi system wartości rodziców. Wolałąbym, żeby nie zmuszano moich dzieci do czytania rzeczy wprost sprzecznych z wiarą i przekonaniami, które im wpajam. Bo ja tu w pocie czoła zapodaję nawozy i okopuję te moje roślinki, a ktoś im może kazać czytać książkę, która na nie zadziała jak randap, nie przymierzając.
Jaki z tego morał? Kanon lektur jest bez sensu, przynajmniej w pierwszych klasach. Wymóg przeczytania na przykład trzech książek na semestr – ok, ale niech to będą dowolne utwory, a nie koniecznie Plastuś czy inne kukuryku.

Tak, wiem, łatwo mi mówić, moje dzieci nie chodzą do szkoły. Hłe hłe.

Marcelina