„Mentalne Podkarpacie” jako komplement najwyższej rangi

Powtarzam się, wiem, ale po każdej tam bytności utwierdzam się w swoim przekonaniu. Podkarpacie jest dobrą ziemią, dosłownie i w przenośni. Jest piękną, zieloną i czystą krainą, zamieszkaną przez przyjemnie normalnych ludzi.
Byliśmy przedwczoraj na zamku w Łańcucie. Rzecz zupełnie unikalna w naszym kraju – rezydencja nietknięta przez wojnę, nie nawiedzili jej ani Niemcy, ani Armia Czerwona. Wszystko na miejscu, tapety, bibeloty, obrazy i meble.
A właściciele wyjechali w 1944 roku. Przez te wszystkie lata ich nieobecności, w burzliwych czasach wojennych, w powojennej biedzie i chaosie – jakoś nikomu z mieszkańców miasteczka nie przyszło do głowy, żeby te chińskie wazy, powozy, dywany czy krzesła sobie wziąć. I sprzedać albo postawić u siebie. Mentalne Podkarpacie wie, że się nie kradnie. Po prostu.
Byliśmy kilka lat temu na weselu w Krasiczynie. Para polsko-włoska, więc się zjechało towarzystwo bardzo międzynarodowe, Włosi, Niemcy, Szwajcarzy i kuzyni z Sanoka. I zgadnijcie, kto zrobił oborę? Nie, nie Janusze podkarpaccy, tylko wielka Europa, której przedstawiciele wyszli w połowie ślubu z kościoła (bo za długo) i pili piwo pod kościelną bramą, a potem na weselu zapijali bimber szampanem, aby w rezultacie lec pod stołami sporo przed północą. Kuzyni z Sanoka się również bimbrem raczyli, ale rozsądnie i bez szampana, a następnego ranka pojawili się przy śniadaniu z całymi rodzinami, wykąpani, ogoleni i świeżutcy jak stokrotki. Europy nie widziano do 14.00, potem wyjechaliśmy. A jeszcze przedtem usłyszałam jeden z najkrótszych a najcelniejszych argumentów za uczestnictwem w niedzielnej Eucharystii: jeden z kuzynów usłyszawszy dzwony w pobliskim kościele zaczął zwoływać dzieci i ponaglać żonę, aby kończyła kawę i zbierała się na Mszę. Żona bez przekonania napomknęła coś, że ślub był w sobotę po południu, a to się podobno już liczy jako Msza niedzielna. Na co kuzyn bez gniewu lecz stanowczo rzekł: „A tam, pierdolenie. Chodź, idziemy.” I poszli.
Zastygłam w zachwycie, bo moja własna głowa była przepełniona uczonymi rozterkami (a już było po piętnastej, ale nie z liturgii niedzielnej, ale może, ale jednak…) – a Podkarpacie dobrze wiedziało, jaka jest właściwa kolejność rzeczy. Po prostu.
Moi podkarpaccy znajomi często mają po troje, czworo czy sześcioro rodzeństwa, nasza rodzina spotyka się z życzliwością i zrozumieniem, ale żadnej sensacji nie budzi.
Byliśmy zeszłego lata w skansenie w Sanoku – ja w ciąży i z trójką młodych, jechałam z Bieszczad do Rzeszowa, odebrać Metera z lotniska. Miałam w kieszeni – po dwóch tygodniach na wyjeździe – resztkę gotówki. W kasie skansenu pani spojrzała na mnie z uśmiechem i powiedziała, że należy mi się nauczycielska zniżka, bo mam ze sobą małe przedszkole, a dzieci tak nieduże wchodzą za darmo. Obeszliśmy ile się dało, nacieszyliśmy oczy i wróciliśmy na parking – płatny. Znalazłam pana pobierającego opłaty i zapytałam, czy mogę najpierw zapłacić, a potem jeszcze parę minut postać i wywietrzyć auto, bo był upał, a właśnie miała minąć kolejna pełna godzina postoju. Pan popatrzył na mnie i zgrzane stado nielatów, wziął ode mnie kwit, zmiął, schował go do kieszeni i powiedział, żebym spokojnie wietrzyła ile trzeba.
No i pojechaliśmy na to lotnisko, jedno z najfajniejszych jakie widziałam – małe, zgrabne, czyściutkie i zupełnie darmowe – parkowanie, kącik zabaw dla dzieci, taras widokowy, toalety – zupełnie za gratis, jak to mówią.
I moje wrażenie byłoby absolutnie pozytywne, gdyby nie tłum czekających wraz ze mną eurosierot i eurowdów. Zresztą się doskonale w ten tłum wpisywałam – z brzuchem i dwulatkiem wołającym tęsknie ku niebu: „Taaaataaaa… taataaa leeciii…”. Tyle, że nasz Tata wracał z dwutygodniowej delegacji, a inni Tatusiowie przybywali tylko na urlop ze swoich angielskich firm. Odświętnie ubrane kobiety, szmer rozmów: „Już trzy miesiące się nie widzeliśmy… tym razem tylko na tydzień… a mój aż na dwa, udało mu się…”. Małe dzieci, wystrojone i wyczekujące.
To jest ta druga twarz Podkarpacia. Brak pracy i masowa emigracja. Jest to nieszczęście całego kraju – bo nie, to nie jest żaden sukces, że Polacy tak łatwo znajdują pracę za granicą, tylko okradanie Polski z najlepszych ludzi – ale jakoś szczególnie mnie to boli w odniesieniu do tej enklawy normalności,jaką pozostał Południowy Wschód.

Muszę wymyślić jakiś kulawy pretekst, żeby znów tam pojechać.

Marcelina