Czy można się kłócić przy dzieciach? Akademia krakowska zaprasza!

10 stycznia o 10.00 zapraszamy na „zjazd” Akademii Mamy Róży w Centrum Jana Pawła II w Łagiewnikach. Doświadczony psycholog i ojciec wielodzietny, Wojciech Słonina, odpowie na tytułowe pytanie – i na wiele innych. W dobie coraz bardziej papkowatych porad pseudopsychologicznych przyda się wysłuchać opinii kogos dysponującego rzetelną wiedzą i z ustawionym systemem wartości.
Zapraszamy bardzo serdecznie! Jeśli chodzi o szczegóły organizacyjne: spotkanie jest zasadniczo bezpłatne, zbieramy tylko datki do kubeczka na pokrycie kosztów – prądu, sprzątania, opieki dla dzieci itp. Poczęstunek jest składkowy, jeśli tylko ktoś ma ochotę przynieść domowe ciasto albo jakieś owoce – fantastycznie! Mile widziane będą też zabawki (po spotkaniu oczywiście zabieramy je z powrotem).

Jak trafić do sali? Trzeba podjechać na parking przy górnym kościele (tam, gdzie szopka). Stojąc twarzą do wejścia do kościoła zobaczymy pod filarami duże drewniane drzwi, oszklony korytarz i – najpewniej – którąś z organizatorek, machającą energicznie 🙂 Tam należy się kierować. Jeśli nikt nie macha, trzeba wejść przez drzwi i iść prosto do końca korytarza, skąd będzie dobiegać gwar i piski nieletnich.
Na wszelkie pytania chętnie odpowiemy mailowo (akademia.krakowska@mamaroza.pl), prosimy też o zgłaszanie chęci przybycia (potrzebne nam to, aby się zorientować, czy będzie raczej 15 osób czy 25, co jest dość istotne dla opiekunek czy przy ustawianiu krzeseł).

Czekamy na Was! Akademia to świetny sposób na sensowne spędzenie zimowego przedpołudnia.

Zapraszamy i do zobaczenia!

Pierożki z lemurów

Bawili się w fossy i lemury. Po sesji podgryzania i gonitw fossy zaprosiły Juliana na obiad. „Co macie na ten obiad?” – pyta podejrzliwie siedmioletni król. „Pierożki” – odpowiada pięcioletnia fossa – „… z lemurów”, dodaje po krótkiej pauzie.
Ot, przysłowiowa subtelność dziewczęca.
A teraz rąbią w „Było sobie życie”. Czasem schodzą im dwie i trzy godziny. Grywają też w inne gry. Na przykład we trójkę rozpracowują duże Memo z trzydziestu par. Najmłodsza turla się po macie obok nich i serdecznie grucha do dyndającej żabki.
W takich właśnie chwilach powinni nas odwiedzać niespodziewani goście, a także listonosz, kurier, sąsiad oraz właciciel mieszkania. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności przychodzą jednak zazwyczaj wtedy, kiedy starsze lemury zwisają z poręczy, dwulatek z gołą pupą i majtkami w garści wychodzi z łazienki, oznajmiając „zobiłem uuupę”, a najmłodsza wyje rozdzierająco, bo się przekręciła na brzuch i wyturlała poza matę. Pani listonoszka ze łzami rozczulenia mówi: „U Państwa zawsze takie piękne odgłosy w domu, tak jak trzeba…”, tymczasem w tle słychać: „Rozwaliłaś mi pojazd, hańba ci!”. Pan właściciel przyszedł niezapowiedziany tylko raz, oczywiście wtedy, kiedy cała kuchnia była pokryta masą solną. Jednakowoż połączone siły łaszących się kotów i rozdziawnie uśmiechniętego dzidziusia sprawiły, że chyba nie zauważył, tak był rozanielony.
Fajnie, że znam cały wachlarz ich możliwości: wiem, że bywają nieznośni, ale wiem też, że potrafią zdumiewać cierpliwością, pomysłami, wytrwałością w realizowaniu zamierzeń. Lubię tak sobie na nich popatrywać. Staram się też magazynować w pamięci takie szczególnie urocze chwile, żeby je sobie przypomnieć w jakimś gorszym czasie.
Starzeję się chyba, bo przestałam wyczekiwać na to, co będzie. Kiedyś czekałam na koniec roku szkolnego, na wiosnę, aż skończę liceum, potem na studenckie weekendy, rozmyślałam, jak to będzie na piątym roku. Potem, z tym moim nieszczęsnym pierworodnym, wyczekiwałam na każdy nowy etap jego rozwoju. A jakoś później, nie umiem wskazać momentu – zaczęłam sobie kontemplować teraźniejszość. Nie marzę o czasie, kiedy wreszcie będą duzi. Po prostu lubię to, co się nam przydarza, lubię rozwiązywac bieżące problemy i rechotać z bieżących żartów. Moje życie jest nieprzyzwoicie cudowne.
Ależ oczywiście, że miałabym na co narzekać, umiem narzekać wręcz koncertowo. Gdybym sobie włączyła tryb biadolenia, to mogłabym do pojutrza wymieniać najróżniejsze nieprzyjemnosci, kłopoty, zmartwienia, niepokoje. Ale nie będę tego robić, bo po pierwsze dość ma dzień swojej biedy, a po drugie już wiele razy doświadczyliśmy, że Pan Bóg wyciąga z najdziwniejszych tarapatów.
Poza tym: co komu przyjdzie z mojej skrzywionej mordy? Tyle tylko, że mój nastrój udziela się dzieciom i cały dzień mamy skiepszczony.

Tymczasem serdecznie znajomi ogłosili, że spodziewają się szóstego dziecka. Takim tonem, jakim obwieszcza się awans zawodowy: wiesz, że będzie więcej pracy, ale jesteś dumny jak cholera.

Moje akty strzeliste nie nadają się do powtórzenia.

Inaugurowaliśmy ostatnio Akademię Mamy Róży w Krakowie. Prelegentka pięknie mówiła o tworzeniu atmosfery domu i o uświęcaniu codzienności, generalnie stężony patriarchalny koszmar. Ujęło mnie szczególnie (bez ironii!) zalecenie, aby przypisywać poszczególnym czynnościom domowym akty strzeliste. Piękna rzecz: myję naczynia albo zgoła pupę niemowlaka i myślę np. „Pokrop mnie hyzopem, a stanę się czysty; obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję”. Zahaczyć myśli na czymś wyższym, odnieść się do rzeczywistości przekraczającej „tu i teraz”.
Nawet to robię, tylko niestety rzadko używam słów z Psalmów, ekhm.
Czasem mnie ktoś prosi, albo na forum pisze: „powiedz, jak ty to robisz?’. Proszą ludzie o dokładną instrukcję, wskazówkę, receptę. A ja mam poczucie, że to nie ma sensu większego, bo te różne sposoby są nieaplikowalne w rodzinie innej niż moja. Lubię jak najbardziej posłuchać od bardziej doświadczonych o ich metodach na okiełznanie rzeczywistości, ale nigdy nie byłam wdzięcznym czytelnikiem różnych poradników. Przy mojej beznadziejnej niesystematyczności dochodziłam najwyżej do kroku drugiego ze stu (wiecie, sto kroków do idealnego porządku, szczupłej sylwetki, kondycji Iron Mana albo świętości Matki Teresy). I kiedyś mnie to strasznie martwiło, że nawet „Szydełkowanie dla szympansów” mnie przerasta. Ale już przestało, bo zobaczyłam, że nikt – ale to nikt – nie jest lepszym ekspertem od naszej rodziny niż my. Nasze sposoby, nasze rytuały (albo ich brak: niemowlęta nie wiedzą, co to „pora kąpieli” albo „godzina spaceru” i wbrew ponurym przepowiedniom nie są kłębkiem nerwów i nie wybuchają histerią z powodu braku kaszki o 10.35) – są dla nas najlepsze. M. przewróciłby się ze śmiechu, gdybym go uraczyła kuponem na masaż. Dzieci, stado bystrych sceptyków, bezbłędnie wyczuwają wychowawczy fałsz – bo parę razy próbowałam zapodać jakąś wyczytaną metodę – i ignorują tablicę z punktami za zachowanie albo przyklejanie gwiazdek na planszy w Adwencie. Sorry. Nie ten czas, nie ten temperament, my jesteśmy specjalistami od projektów krótkoterminowych, akcji spontanicznych i działań impulsywnych.
I, kurna, dobrze. I fajnie. Własny dom i własna rodzina to środowisko, które ma być dla nas komfortowe. Pewnie, że trzeba pracować, ale celem nie jest mieszkanie z katalogu i rodzina z reklamy (Boże uchowaj). Tylko nasz wspólny, unikatowy, szczęśliwy ekosystem. Warto się szarpnąć i poświęcić w imię tworzenia go. Czasem to oznacza posprzątanie, a czasem właśnie odpuszczenie, bo młodzi ubudowali świetną fortecę z pluszakow i okrucieństwem byłoby kazać ją zburzyć. Czasem siedzenie do 22.00 nad nową grą albo pojazdem Lego, a czasem odesłanie młodzieży do pokoju o 20.00 z powodu zagrożenia eksplozją – własną – i odszorowanie w końcu blatu w kuchni.
Jak ja to robię? Po swojemu. Z Bożą pomocą. Bo to jest walka, zmaganie, szukanie równowagi między potrzebami poszczególnych osób w rodzinie. Pilnowanie, żeby nie postawić dzieci przed mężem. Dlaczego? A, bo inaczej mnie leje i blokuje mi konto.
Nie. Bo to on jest dla mnie najważniejszy, bo zawalenie relacji z nim zniweczy większość wysiłków wychowawczych wobec dzieci. Tekst: „Mój mąż lubi to i to, zrobię mu przyjemność” wywołuje ironiczne skrzywienie warg, budzi odruchowy opór słuchaczek. Czemu? To, że chcę i potrzebuję od męża komplementów, kwiatków, pomocy takiej i innej, żadnego zdziwienia nie budzi. Należy mi się.
Otóż jemu też się należy.
I to jest właściwie jedyna stuprocentowo skuteczna porada. Występować jako team. Jeśli trzeba, włączyć smarkaczom Pingwiny z Madagaskaru i iść się tulić na kanapę. Pilnować tej relacji ponad wszystko.
Naturalną tego konsekwencją jest nie tylko powiększenie liczebności stada, ale i lepsze jego ogarnięcie.

A akty strzeliste, które wznoszę ku Niebu, naprawdę nie nadają się do powtórzenia. Niepowtarzalne są.

Muchomor też jest organiczny

Dostałam na Mikołaja zestaw kremików, pięknie i świątecznie pachnących. M. zwabiony zapachem pocałował mnie, niech będzie, że w policzek, i stwierdził, że lepiej pachnie niż smakuje. Zapewniłam go, że kremiki są organiczne, więc nie trujące. A on – jak w tytule.

Taka anegdotka na rozluźnienie. Myślę sobie, jak trudno jest opowiedzieć rzeczywistość, w której się żyje, jak łatwo polecieć banałem i jak NAPRAWDĘ nie-do-powiedzenia bywają stany umysłu i ducha. Szczęście domowe, rosnąca z latami miłość, mnożenie jej przy kolejnych dzieciach. Jakieś takie wyczuwalne, prawie namacalne rozszerzenie serca.
Również rosnące z latami „wylanie” na rzeczy, które kiedyś potwornie drażniły.
Malejąca z latami ( i kolejnymi dziećmi) potrzeba doszukiwania się w potomkach cech wybitności. I sondujące rozmowy z koleżankami „a co już umie”. I chęć wyszarpania komuś kłaków, jeśli moje umie mniej.
Mija, wszystko mija. Teraz nie musze się doszukiwać, teraz WIEM, że każde z nich jest wybitne, wyjątkowe, absolutnie unikatowe. Stanowią, każde z nich, komiczną mieszankę genów plus ten „hint” Boskiego geniuszu.
Do mamusiowych gazetek nigdy nie miałam specjalnego poważania, ale teraz, kiedy po latach trafiły mi w ręce dwa egzemplarze (dołączone płyty…) – to było jak wypadek samochodowy. Okropne, ale nie możesz przestać patrzeć. Wzorcowy przykład tej tendecji, o której pisałam poprzednio: droga mamo, jesteś za mądra, żeby siedzieć z dzieckiem – i za głupia, żeby je wychować bez pomocy specjalistów.

Doszłam do gazetek, zaczynając od niemożności opowiedzenia pewnego stanu. Bo strasznie mało jest wypowiedzi, książek, wywiadów – afirmujących stabilne małżeństwo, macierzyństwo czy ojcostwo z pozycji innych niż takie trochę moralizatorskie. Małżeństwo – sakrament, komunia dwóch osób, jedno ciało, nierozerwalność itd. Macierzyństwo – misja, poświęcenie, cud. Zestaw stwierdzeń, który zawsze się w tym kontekście pojawia w publikacjach katolickich, bo nie rozmawiamy w tej chwili o „demitologizujących”, które też używają stałego zestawu, tylko odwrotnie.
Zastanawiam się – czemu? Czemu nikt (albo mało kto) nie opowiada publicznie o rzeczywistości rodziny w luźny, zabawny, niewymuszony sposób? Czemu świadectwa nawróceń składają się z szerokiego opisu przeszłych błędów i krótkiej puenty „teraz tworzymy szczęśliwą rodzinę”, happily ever after?
Czy właśnie przez to „nie-do-powiedzenia”? Ale może jednak warto się wysilić czasem? Bo potem zwycięży poetyka „macierzyństwo to krew na cyckach i kupa za paznokciem”. To akurat łatwo powiedzieć.

Milczenie kotów

Żeby zejść z termometrów, pogadajmy o kotach.
Mamy dwa koty, których futrzasta i sypiąca kłaki dostojność pięknie się wpisuje w ogólny rozpizg domowy. Niniejszym chciałabym też zapewnić, że nie wysysają oddechu niemowląt, wręcz przeciwnie: bardzo się przydają jako ogrzewacz łóżeczka. Zanim umieści się w łóżeczku niemowlę, trzeba usunąć albo przynajmniej przesunąć futro. Przychodzą się pomiziać wieczorami, robią za terapeutę, jeśli któremuś dziecku smutno i co najważniejsze – są bardzo ciche. Miauczą tylko nieśmiało w sprawie chrupek – i czasem Bzyk z emocji drze mordę na widok puszki. Ogólnie rzecz biorąc są jednak nieabsorbujące (poza tymi kłakami, ale przecież i tak zamiatam parę razy dziennie). Miło je mieć.

Dzieci też miło mieć, chociaż w odróżnieniu od kotów nie są ciche. Ich zabawy (w tej chwili: dwie owadożerne sikorki gonią pająka w celu pożarcia; w dziobach trzymają pajączki zrobione z papieru, dyndające na gumce) są świetne i twórcze, ale darcie japy jest ich nieodzownym składnikiem. A ja mam nadwrażliwość słuchową, hyhy. Jak się jednak okazuje, przyzwyczajenie najlepszą terapią. Skutek uboczny jest taki, że na pewno nie będę miała prywatnych objawień, bo tak naprawdę to Adorację zaczynam od słów „Panie Jezu, ja nic nie będę mówić… i Ty najlepiej też nic nie mów, bo mi we łbie huczy”.

Myślę o tej mojej nadwrażliwości w kontekście „nienadawania się na matkę”, słyszę czasem taki tekst. „Ja się na matkę nie nadaję”, wypowiadane niekoniecznie ze smutkiem. Cóż, dopóki coś takiego mówi panna, to nie jest tak strasznie źle, ale jakoś mnie przygnębia, kiedy słyszę to od kobiet, które matkami już są. Co powoduje taką ocenę? Jakie wzorce – do których się nie przystaje – ma się w głowie? Dostrzegam dwojakie tendencje: „Jestem za głupia” i „Jestem za mądra”. Za obie te schizy serdecznie dziękujemy współczesnemu mainstreamowi, który z jednej strony tłumaczy, że praca w domu jest ogłupiająca, nudna i upodlająca, a z drugiej bombarduje informacjami, na jak wiele sposobów można skrzywdzić swoje dziecko. Można je skrzywdzić chwaląc i nie chwaląc, karząc i nie karząc, karmiąc piersią albo nie karmiąc i w ogóle lepiej się do tego nie brać, bo i tak się spieprzy.
Wiele mówi się o matkach toksycznych, schizofrenogennych i innych, a jednocześnie tłucze się ten cholerny farmazon „szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko”, używany najczęściej do usprawiedliwiania własnej nieobecności. i teraz taka zwyczajna kobieta, która się tego naczyta i nasłucha, może stwierdzić, że po co jej to wszystko. Nie unieszczęśliwi dziecka ani siebie, nie wychowa neurotyka – a do tego nie wypadnie z rynku pracy i nie będzie zmuszona do tej beznadziejnej, otępiającej roboty domowej. Albo jeśli już – to raz. Przecierpi niemowlęctwo, potem się dziecko odda do przedszkola i jakoś to będzie. A temu jednemu dziecku da radę poświęcić wystarczająco uwagi i staranności, żeby niczego w jego rozwoju nie przegapić. Ale wszystko to z poczuciem niekompetencji, niepewności, osamotnienia i „nienadawania się”.
Przeczytałam na świetnym amerykańskim blogu stwierdzenie, że poprzestawanie na jednym czy dwojgu dzieci jest jak rzucanie pracy po okresie próbnym. Ledwie człowiek się zorientował w tym fachu, ledwie przestał się czuć jak nowicjusz – a rezygnuje. I nawet nie wie, ile traci. Matki jedynaka czy dwójki regularnie mnie pytają: „jak sobie radzisz?”, bo mają wizję zmultiplikowanych maluchów z początkującą matką. Tymczasem nic z tych rzeczy, moje kompetencje, pewność siebie i „nadawanie się” zdecydowanie rosną z każdym dzieckiem.
Warto spróbować, to uniwersalna rada dla wszystkich kobiet. Dla katoliczek to nie tylko rada, tylko gorliwa zachęta. Dziewczyna na blogu pisze pięknie: „(…)to keep going. One more life. One more soul”.

Też się kiedyś nie nadawałam na matkę, ani nawet na właścicielkę kotów, bo imprezowałam dniami i nocami. A teraz proszę, nadwrażliwość czy nie, ciągniemy ten wózek. Ale jednak się cieszę, że koty milczą.

Marcelina