Lepienie jeżyka a sprawa polska

Spędzając cały czas z dziećmi, czyli – jak to się dowcipnie mawia – siedząc w domu, czuję większy nacisk społeczny. Taki ogólny, ale też szczegółowy: czy dzieci się nie nudzą, będąc tylko z mamą? Czy mama ma kwalifikacje, żeby się nimi zajmować? Czy mama rozumie ich potrzeby rozwojowe? Czy mama dba o odpowiednią do wieku porcję zajęć edukacyjnych? Czy mama wycina, wykleja, koloruje i wykonuje recyklingowe samochodziki?
Wiele moich koleżanek też tę presję czuje i się biedne strasznie spinają, jeśli tego wyklejania czy innego malowania rączkami nie robią codziennie. A może się wszak zdarzyć, i dość często się zdarza, że matce brak wybitnych talentów plastycznych. Wtedy to już kanał, dziecko będzie skazane na niedorozwój psychomotoryczny z powodu niedostatecznej liczby zabaw plastycznych z matką. Podobno.
Jeśli chodzi o mnie, problem zajęć plastycznych z wdziękiem omijam. Twórczość niebrudzącą młodzi uprawiają samodzielnie, jak długo sobie życzą, a do mnie przychodzą z gotowymi dziełami. Dzieła są dziesięć razy fajniejsze, niż byłyby te wykonane pod moim okiem. Techniki grożące zasmarowaniem całego mieszkania i niespieralnymi plamami (oraz moją apopleksją) ćwiczymy na zajęciach w pobliskim domu kultury, raz w tygodniu.
Ale tak sobie myślę: czy w dorosłym życiu umiejętność wykonania kolażu z zakrętek, jeża z papieru albo aniołka z rolki po papierze toaletowym będzie cenniejsza niż umiejętność nastawienia pralki, lepienia pierogów albo łuskania orzechów? Wydaje mi się, że da się przetrwać, nie umiejąc namalować konika palcami. Da się też przetrwać, nie umiejąc ugotować jajek na twardo, ale jednak trochę głupio. Czy nie jest tak, że te różne typowo przedszkolne zajęcia są trochę sztuczne? Nie twierdzę, że każda forma sztuki dzieciecej jest zbędna i w ogóle strata czasu, niech idą krowy pasać. Ale dzieci traktują świat bardzo serio. Są dumne, kiedy mogą pracować dla wspólnego dobra i więcej dla nich znaczy samodzielnie umyty kawałek drzwi balkonowych albo własnego autorstwa kanapka, niż stado tych przysłowiowych plastelinowych jeżyków. To nie jest tępienie dziecięcego artyzmu, odwrotnie – to jest pokazywanie poezji i piękna w codzienności. Dzieciom, ale ich matce też. Chciałabym móc z taką dumą spoglądać na każdą umytą szafkę albo na prawidłowo rozłożone do przegródek sztućce. Wiem i widzę, że dla ich rozwoju jest to niezastąpione.

Ciągle uczę się właściwego reagowania na życzliwe pytania: „A nie boisz się, że się nie rozwiną?”, albo „Co ty z nimi robisz przez cały dzień, nie nudzą się?”. Ucze się, bo już nie jąkam nerwowo, że skąd, bo przecież mają mnóstwo znajomych, bo zajęcia dodatkowe, bo to i tamto. Staram się spokojnie odpowiedzieć, że edukacja domowa świetnie im robi i tyle. Nie tłumaczyć się, nie usprawiedliwiać, nie próbować przekonywać. Spokój i pewność siebie. Działa bez pudła, zaczynają mnie traktować jak eksperta, a nie jak nawiedzonego półgłówka. Mówię o mojej pracy dla rodziny z dumą, chociaż ten model uchodzi za skrajnie obciachowy – ale ja WIEM, że w tym momencie jest to dla naszej rodziny najlepsze, i opiniami innych staram się nie przejmować. Staram się, różnie wychodzi.

Tak mi się to skojarzyło z histerią pewnej części narodu, którą ogólnie można ująć w słowach „Co sobie o nas świat pomyśli???!!!” – w kontekście ostatniego Święta Niepodległości. Wstyd i groza i normalnie bantustan, nie umiemy świętować, podkreślamy podziały i nie chcemy nosić kotylionów. Co robimy z tęczami to nie wspomnę.
Czy naprawdę to jest właściwa optyka? Co sobie świat pomyśli? A co nas to obchodzi, pardon? Czy nasze działania mają być pozorowane i na pokaz, i mamy karnie maszerować w pochodach na wzór pierwszomajowych, wznosząc spontaniczne okrzyki radości? Może lepiej być po prostu dumnym i nie szukać akceptacji w oczach mitycznego Zachodu. Będziemy mieli powody do zadowolenia, to je wyrazimy, spokojnie. Póki co jest jak jest. Na początek przydałaby się odrobina przekonania, że nam naprawdę nie trzeba importować idei, cywilizować nas i pouczać. Głowa do góry.

Moja córka znalazła dzisiaj w samochodzie biało-czerwoną chorągiewkę, pozostałą po poniedziałkowych obchodach. Biegała z nią po parkingu i wołała na cały głos: „Niech zyje Polska!”. Takiej dumy i entuzjazmu nie słyszałam dawno. Jak to mówią, jest nadzieja w narodzie.

Marcelina

Eugenia od wdzięczności

W okolicach Wszystkich Świętych zawsze myślę o mojej mamie. Jutro przypadają jej urodziny, a mam też głębokie przekonanie o jej świętości. Umarła ponad dziesięć lat temu, byłam przy jej śmierci, a przedtem spędziłam przy niej całe dzieciństwo – do czasu pójścia na studia.
Miała wiele cech, które ją wyróżniały w tym środowisku poczciwych, pracowitych i przyziemnych Ślązaków, i to inny temat: skąd jej się wzięła taka romantyczna, oderwana od banału dusza. Kochała Boga, dzieci, przyrodę i poezję, zachwycała się zrudziałą lebiodą i płakała ze wzruszenia na przedszkolnych przedstawieniach. Nie miała wielu koleżanek, bo nie plotkowała i nie dało się jej skłonić do obgadywania bliźnich, a kobiety z sąsiedztwa nie bardzo chciały rozmawiać o książkach i dzieciach. Witała się serdecznie z pijaczkami pod sklepem, a potem opowiadała mi, że jeden z nich był w młodości świetnym tancerzem, a inny ładnie rysował, i że ona zawsze w nich widzi tych ładnych chłopców, a nie śmierdzących żuli. Przyszli potem na jej pogrzeb, choć w kościele nie byli od wielu lat.

Ale gdybym miała wskazać najbardziej charakterystyczną dla niej postawę, dominującą cechę – byłaby nią wdzięczność. Często mówiła „dzięki Bogu”, i nie był to czczy przerywnik, tylko rzetelne dziękczynienie. Pierwsza modlitwa, której uczyła malutkie dzieci, brzmiała „Dziękuję Ci, Boże, za dobry dzień/za dobrą noc”. To może nie byłoby takie niezwykłe. Bardziej zdumiewająca była jej umiejętność chowania w sercu pamięci o wszystkim dobrym, czego doświadczyła od ludzi. Opowiadała mi historie ze swojego ubogiego i niewesołego dzieciństwa (jej ojciec wcześnie ją osierocił) – i każda taka opowieść zawierała mnóstwo szczegółów. Że kiedy przystępowała do Pierwszej Komunii, dostała od zamożnej ciotki materiał na sukienkę, świecę i wstążki do warkoczy. Że kiedy leżała w szpitalu na ślepą kiszkę, inna ciotka przyniosła jej koszyczek z kolorowymi marcepanowymi jajeczkami (był czas Wielkanocy). Że na urodziny, przypadające późną jesienią, dostała kiedyś piękny bukiet z przekwitłych nawłoci i kolorowych liści. Wspominała ludzi dawno pomarłych, którzy wiele lat wcześniej oddali jej drobną przysługę, jak ten starszy pan, który zobaczył ją idącą z płaczem do szkoły i zapytał, co się stało. A mała Gienia płakała, bo pani kazała im przynieść patyczki-liczmany, a jej nie miał ich kto zrobić, bo babcia pewnie pracowała na czyimś polu dla zarobku. I tamten starszy pan wystrugał jej na szybko dwadzieścia patyczków z witek czerwonej wierzby, i miała najładniejsze w całej klasie. Myślę, że wiele lat Czyśćca odjął sobie ten człowiek, dawno obrócony w proch, dzięki czerwonym patyczkom. Mama nigdy nie zapomniała odmówić za niego „Wieczny odpoczynek”.
Setki opowieści, snutych wieczorami. Prosiłam: „Mamo, powiedz, jak to było wpiyrwej”, a mama opowiadała. O panu Erichu, który wdepnał w kupę, o ciotce Marynie z Żor, której świnie zeżarły jedwabną bluzkę, o kuzynce Sztefce z Chwałowic i o starce Jozefie. I zawsze dodawała, że to od ciotki Maryny dostała te marcepanowe jajeczka, najpiękniejsze na świecie, a od ciotki Sztefki pyszne cukierki z gałązkami chmielu na papierku. Że góralska gaździna, która przyjechała po wojnie na opuszczone przez sąsiadów-volksdeutchów gospodarstwo, uratowała jej życie – bo miała krowę i dawała dla mamy, urodzonej w 1945 „po froncie”, mleko. Babcia chorowała na tyfus, krowy nikt nie miał, po armii wyzwolicieli nie został żywy nawet kot – i dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie pani Buńdowa, która posyłała dla niej codziennie kubek mleka.
I tak dalej. Wstążki, cukierki, patyczki, unieśmiertelnione w pamięci i opowieści, zachowane nawet po mamy śmierci w głowach jej córek. Dawno umarłe ciotki i sąsiadki, które może na Sądzie Ostatecznym wylądują po właściwej stronie dzięki miłosierdziu okazanemu tej małej dziewczynce, która przez całe życie nie przestała im dziękować.

Nauczyła mnie tego. Ja też dziękuję. Szczególnie jestem Bogu wdzięczna za moją mamę, świętą Eugenię od Wdzięczności.

Marcelina

Czas z dziećmi: how much is too much?

Zastanawiam się nad zagadnieniem spędzania czasu z dziećmi. Rodzice, z którymi rozmawiam, najcześciej mówią „spędzam z dziećmi dużo czasu”, albo „wolę spędzić mało czasu, ale konstruktywnie, niż przebimbać cały dzień i się frustrować”. Temat frustracji w ogóle w tym kontekście wyłazi prawie zawsze.
Wierzę, że matki, które mówią o zmęczeniu i irytacji przy zbyt dużej dawce „sam na sam” z dzieciętami, mówią prawdę. Że nie przemawia przez nie lenistwo czy egoizm, tylko faktycznie mają po kokardę, jestem w stanie to do pewnego stopnia zrozumieć.
Ale u mnie jest inaczej. Albo mam zryty garnek, albo wyjątkowo udane dzieci, albo nie wiem co. Spędzam z nimi całe dnie, do szkoły nie chodzą. Wożę starszaków na zajęcia, ale w tym czasie bawię się z młodszymi (np. chadzamy z dwulatkiem na zajęcia plastyczne, żeby kto inny sprzątał po jakże rozwojowym malowaniu raczkami). Do powrotu Ojca z pracy jesteśmy nierozłączni. I reakcja większości matek na taką wizję jest dość paniczna, ewentualnie spotykają mnie wyrazy podziwu (charakterystyczne „Podziwiam…”, wypowiadane tonem „…ale nie daj Boże, zebym miała naśladować”). Dlaczego? Przecież to moje własne dzieci, podobne do mnie, najukochańsze. Z kim mam chętniej przebywać? (Z mężem, to osobna sprawa). To jest powołanie i praca. Czy mam czasem ochotę cisnąć to wszystko i się oddalić w podskokach? Jasne, ale proszę mi wskazać człowieka, który nigdy nie chciał się oddalić w podskokach z miejsca pracy, choćby dowolnie pasjonującej i lubianej. Czy dzieci mnie irytują? Ależ. Tak samo irytowali mnie czasem współpracownicy, kiedy chadzałam jeszcze do biura. Za to frajda, jaką mam z wychowywania dzieci dokładnie w taki sposób, jaki uważamy za najlepszy, podtykania im dokładnie tych książek, które w danym momencie są odpowiednie, pokazywania im tego kawałka świata, którym się zainteresowali (porostów/drzew/tworzenia kolorów/powstawania chmur/liczb ujemnych/uzbrojenia wojów Mieszka I) – jest nieporównana.
Rzecz jasna, nie poświęcamy całego dnia na zajęcia edukacyjne, nie snuję się za młodymi, przytruwając o porostach od rana do nocy. Nie mam parcia na „quality time”, bo jak nie teraz, to za godzinę będą gotowi do słuchania/pisania/liczenia. Jeszcze nie było dnia, który przeszedłby kompletnie bezproduktywnie, bo nasze dzieci mają w sobie potężną naturalną ciekawość i nie zdzierżą, żeby się czegoś nie nauczyć. I trudno się nie cieszyć widząc, jak się rozwijają.

Jednakowoż matka też człowiek, a człowiek potrzebuje urlopu. Każdy. Jak odpocząć, mając do dyspozycji dość ograniczony czas? We własnym domu się średnio da, można ewentualnie wyszarpnąć wieczorną godzinę czy dwie i pobyć z mężem, a są duże szanse, że jedno z nas zaśnie w połowie zdania. Naszą metodą są wyjścia i wyjazdy. Wychodzę czasem wieczorami sama, albo wieziemy stado do dziadków, zostawiamy uszczęśliwionych perspektywą słodkiej herbatki i wychodzimy oboje. Albo idziemy w gości, koniecznie do ludzi dzieciatych. Dzieci się kłębią we własnym towarzystwie, a my rozmawiamy w miarę spokojnie. Monika pisała o odpoczynku w kościele – ja w kościele z dziećmi nie wypoczywam, choć są grzeczni i zasady mamy takie same, tzn. wolno być cicho i wolno się modlić. Odpoczywam na samotnej adoracji, to tak. Modlitwa najczęściej brzmi „Panie Jezu, ja tu sobie przy Tobie poklęczę, ale gadać nie mam siły”.

Człowiek potrzebuje też hobby, dla mnie hobby jest praca społeczna i zarobkowa (wykonywana w domu) w wymiarze, jaki aktualnie jestem w stanie ogarnąć bez szkody dla dzieci. Mniemam, że kiedy dzieci podrosną, ten wymiar się zwiększy. Póki co ciągnę parę etatów i oszczędzam całą fortunę, którą należałoby zapłacić szkole, przedszkolu, niani i pani gospodyni. I lubię i chcę spędzać dużo czasu z dziećmi. A że czasem jestem strasznie zmęczona? Jak mawia moja mega wielodzietna koleżanka: „Życie to nie sanatorium”.

Marcelina

Lektury: obowiązki, nawyki i mielonka

Na blogu, który czasem podczytuję, a z autorką którego nie zgadzam się prawie w żadnym punkcie, przeczytałam dziś tekst na temat lektur szkolnych. Że archaiczne. Że dziś nikt nie wie, co to stalówka. Że dzieci z Bullerbyn wcale nie żyły w sielankowym świecie, bo wracały same przez las ze szkoły. Że zamiast dzieci z Bullerbyn powinni być Lasse i Maja oraz Pan Kuleczka.
I wreszcie – że lektury szkolne powinny wyrabiać nawyk i przyjemność czytania, a nie wzbudzać uczucia patriotyczne itd.
Zawsze mnie dziwi takie stawianie sprawy. Że ALBO koniecznie trzeba czytać tylko stare, sprawdzone, klasyczne, a wszelka współczesność to zuooo, ALBO należy się przerzucić na literaturę aktualną, poprawną politycznie, świeżutką – i darować sobie wszystkie ramoty.
Nasze dzieci znają dużo książek. Z upodobaniem słuchają rodziców albo audiobooków, siedmiolatek dodatkowo czyta samodzielnie. Czasu mamy dość, homeschooling daje szerokie możliwości. Na świecie jest niewiarygodnie dużo dobrych książek dla dzieci i ciągle powstają nowe.
Młodzi z jednakową swobodą poruszają się w świecie Karlssona z dachu, Bzyka i Rączycy z parapetu, Mikołajka z francuskiej podstawówki i zbójnika Rumcajsa z CK Rzacholeckiego Lasu. Do tego jeszcze Binta nam tańczy, Mysia ma urodziny, a kretowi ktoś narobił na głowę. Czytamy obecnie to wszystko naraz, rozdział tego, rozdział owego. Stare, nowe, polskie, amerykańskie, europejskie. Mali mają rewelacyjne ucho do cytatów, umieją parafrazować i z wdziękiem erudytów korzystają ze zmagazynowanych w łepetynach zasobów.
A ja zastanawiam się, czy szkoła w ogóle jest w stanie wyrobić w dziecku nawyk czytania. Kiedy sobie przypomnę tzw. przerabianie lektur (przerabianie na mielonkę, ohydny wyrób pt. o czym była książka, charakterystyka bohaterów i opisz jak wyglądał Antek po ciężkim dniu pracy) – śmiem wątpić. Mój osobisty nawyk, czy nałóg, ma zupełnie inne źródła i wziął się z długich godzin spędzanych nad książkami, które mi się podobały. To jest klucz. Nie da się dobrać kanonu lektur, które wszystkim podejdą.
Do tego dochodzi system wartości rodziców. Wolałąbym, żeby nie zmuszano moich dzieci do czytania rzeczy wprost sprzecznych z wiarą i przekonaniami, które im wpajam. Bo ja tu w pocie czoła zapodaję nawozy i okopuję te moje roślinki, a ktoś im może kazać czytać książkę, która na nie zadziała jak randap, nie przymierzając.
Jaki z tego morał? Kanon lektur jest bez sensu, przynajmniej w pierwszych klasach. Wymóg przeczytania na przykład trzech książek na semestr – ok, ale niech to będą dowolne utwory, a nie koniecznie Plastuś czy inne kukuryku.

Tak, wiem, łatwo mi mówić, moje dzieci nie chodzą do szkoły. Hłe hłe.

Marcelina

Syndrom Ciechocinka

Za młodu sporo podróżowałam po tzw. świecie, byłam w Afryce, Stanach itd. Udało mi się zobaczyć kawał Europy. Kiedy pojawiły się dzieci, podróże stały się siłą rzeczy krótsze. Była jeszcze jakaś Anglia, jakaś Holandia, a kiedy dzieci zrobiło się troje, postawiliśmy na hasło „poznaj swój kraj”. Z różnych względów, trochę finansowych, trochę organizacyjnych – słowem, nie zmieniając częstotliwości podróży zaczęliśmy objeżdżać Polskę. Dostarczało nam to wiele radości. Pewnego razu uznaliśmy, że trzeba zahartować i najodować nasze i tak zdrowe jak konie dzieci i zawieźć je do Ciechocinka na kilka tygodni. Zarezerwowalismy pokój w pensjonacie.
Jakoś na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem wpadła mi w ręce oferta kilkudniowego pobytu w Hiszpanii, nad oceanem, na końcu dawniej znanego świata: mój sen idioty, dotychczas niezrealizowany. Odruchowo zapaliliśmy się do pomysłu, ale po chwili dotarło do nas, że albo Hiszpania – 4 dni – albo Ciechocinek, dwa i pół tygodnia. Albo wleczenie dzieci kurcgalopem przez Santiago de Compostella, albo powolne spacery pod tężniami.
Rozsądek zwyciężył, uznaliśmy, że zostajemy przy pierwotnych planach.
Tego wieczora siedziałam ze łzami w oczach przed komputerem i wyżalałam się koleżankom z forum, że już nigdy nic mnie nie czeka. Że czasy ekscytujących wypraw minęły. Że już zawsze będzie tylko Ciechocinek. Pi…ony Ciechocinek.

Pojechaliśmy. Bawiłam się świetnie, mielismy dużo czasu na wszystko, zażywaliśmy kurortowych atrakcji (riksze, kawiarnie itd.), dzieci robiły wyścigi wzdłuż tężni, tańczyły w parku do dancingowych melodii dobiegających z sanatoriów, kolekcjonowały kauczukowe kulki z automatu i może nawet się zahartowały, bo w sezonie jesienno-zimowym jak zwykle nie chorowały.

Od tamtego czasu syndrom pi..onego Ciechocinka już u mnie nie wystąpił. Przekonałam się, że wszędzie może być świetnie, ekscytująco, śmiesznie i pięknie. Pewnie, że się wybierzemy gdzieś dalej, najstarszy starszak już informuje, że chce zobaczyć Rzym i Transylwanię, na wiosnę szykuje się nam Londyn – jednak w Ciechocinku nauczyłam się nie marudzić na to, co jest i doceniać wakacje z dziećmi, gdziekolwiek się uda je spędzić. Ale o tym już mówiłam.

Marcelina