Szympans w piżamie

W pierwszych słowach serdecznie przepraszam tych kilkoro wspaniałych Nauczycieli, których udało mi się w życiu spotkać, oraz wszystkich tych, którzy się rzetelnie starają, współpracują z rodzicami i usiłują kogoś czegoś nauczyć.
To rzekłszy zeznam, że nauczycieli jako kasty nie znoszę, a jeszcze bardziej nie znoszę systemu, który ich hoduje.

Przyszła chyba pora, żeby napisać trochę o nauczaniu domowym. Zainspirowały mnie uwagi pewnej nauczycielki, ktora miała wiele do powiedzenia na temat edukacji domowej. Jej zdaniem jest to rozwiązanie dość szkodliwe, gdyż dzieci ze znanej jej homeschoolerskiej rodziny „chodzą w piżamach do 13.00”, śpią dużo, a ich rodzice są leniami, którym się nie chciało pociech wozić do szkoły. I w ogóle robią to dla kasy. A dzieci muszą się nauczyć punktualności i obowiązkowości, bo się potem nie odnajdą w pracy.
Jest to klasyczny zestaw zarzutów. Najbardziej lubię te o nieradzeniu sobie w dorosłym życiu: wszak ktoś, kto nigdy nie siadał i nie wstawał na dzwonek, nie ma szans na bycie zdyscyplinowanym pracownikiem. Dodajmy, że nasz rozmówca oczywiście widział w życiu dziesiątki dorosłych absolwentów ED, łatwo ich poznać, bo chodzą w piżamach. I śpią do 17.00, w odróżnieniu od zwartych, gotowych i zdyscyplinowanych osób po szkołach stacjonarnych, mknących o świcie z rozjaśnionym czołem do biurek, by budować nowy ład.
Dużo też mają takie osoby do powiedzenia o planie dnia jedynie słusznym w domowej szkole. Właśnie, to jest kluczowe: ma to być koniecznie szkoła, w pomniejszonej skali, ale zawierająca niezbędne elementy: lekcje o stałych porach, codziennie po kilka przedmiotów, od poniedziałku do piątku. Według podręcznika. Najlepiej z ocenami, uwagami i dzienniczkiem. I nauczycielem. Tu pojawia sie kolejny argument nie-do-odparcia: że rodzic przecież nie jest na tyle kompetentny, żeby poradzić sobie z nauczaniem. Nie ma opcji, żeby jeden człowiek był w stanie ogarnąć biologię, historię i matematykę na poziomie powiedzmy gimnazjum. To ja się pytam: a gimnazjalista jest w stanie? Przyswoić tę wiedzę? Jeśli tak, to i dorosły po maturze. Nie ma lepszego dowodu na niewydolność systemu szkolnictwa niż przekonanie jego absolwentów, że nic nie wiedzą. Poza jakimś wąskim wycinkiem. Obciach trochę byłby, gdybym po maturze z wyróżnieniem nie znała zasad gramatycznych.
A jeśli nawet nie pamiętam w tej sekundzie budowy eugleny zielonej, to od czego źródła? Nie ma zakazu uzupełniania wiedzy, przygotowywania się do zajęć lub wręcz sprawdzania na bieżąco. Nie dalej jak dziś rozmawialiśmy o „węźle gordyjskim”, skąd się wzięło to sformułowanie itd. I nie wstyd mi było zerknąć na mapę i sprawdzić, gdzie leżało miasto Gordion. Odwrotnie: tego uczę. Szukania, dopytywania, sprawdzania szczegółów. Luźnych skojarzeń, szerokiego horyzontu.
„Jaką metodą uczysz czytać?”, pytają mnie podchwytliwie panie nauczycielki. Odpowiadam, że najstarszy nauczył się mniej więcej Cieszyńską (sylaby i ich łączenie), a młodsza przez osmozę. Po prostu pewnego dnia się okazało, że umie. Wobec wszelkich metod nauczania aktualnie najmodniejszych zachowuję ostrożny dystans, bo tylko niektóre się do czegokolwiek nadają, a z tych niektórych zaledwie ułamek ma zastosowanie wobec naszych dzieci.
Koronnym argumentem, Grubą Bertą wytaczaną prawie w każdej dyskusji jest: „Ale takie dzieci nie będą umiały zdawać testów”. W sensie, że jeśli przez trzy lata nie będą się uczyć rozwiązywania według klucza, to nie dadzą rady w teście szóstoklasisty czy gimnazajalnym. Doświadczenie znajomych rodzin ED jest inne i potwierdza moją intuicję: że testy aktualnie układane są na poziomie szympansa. I zdanie ich dla dziecka, które przyzwyczajone jest do zaliczania dużych partii materiału co rok albo co semestr, raczej nie stanowi problemu.

Wiele można zyskać, ucząc się w domu. A co można stracić? No, na przykład obowiązkowe zbieranie śmieci po rowach z okazji Dnia Ziemi. Albo Tydzień z Kubusiem Play (znajoma mi opowiadała, taka akcja w przedszkolu). Można też nie mieć okazji do wypełnienia ćwiczenia „Mama ma dużo pracy” – połącz mamę z jej atrybutami: chochlą, garem i ścierą. I odwrotnie, traci się niepowtarzalną szansę udziału w programie „równościowe przedszkole”, gdzie pani pomaluje chłopcom paznokcie, nawet, jeśli się będą wyrywać.
Nauczyciele, wyhodowani w patologicznym systemie, żyją w przekonaniu o własnej wyższości względem rodziców: głupi rodzice nie nauczą, nie wychowają, nie uświadomią. Tymczasem jest to odwrócenie porządku. Wiem, że to kontrowersyjnie zabrzmi, ale pierwotnie słowo „paidagogos” oznaczało niewolnika prowadzącego dziecko, towarzyszącego mu. Niewolnika, własność rodziców, wynajętego pracownika. Służącego. Pracującego zgodnie z wytycznymi i światopoglądem chlebodawców. Teraz natomiast to rodzice są niewolnikami durnych wytycznych, głupich podstaw programowych i niejednokrotnie beznadziejnych wychowawców, którym nie można podskoczyć.
Wiem, że nie każdy ma warunki, możliwość i ochotę aby uczyć dzieci w domu. To specyficzna droga – bardzo polecam, ale rozumiem, że nie zawsze się da. Istnieją też przecież bardzo dobre szkoły, starannie wybierane przez rodziców – jaki to dylemat, wiem doskonale. Jednakowoż nawet w przeciętnej placówce troszeczkę zawalczyć zawsze można i trzeba. Znać swoje prawa. Naciskać, kiedy nauczyciel kompletnie olewa obowiązki. Ilu z nas miało takie panie i panów, którzy plotkowali w kantorku, a klasie kazali przepisać punkty z ramki w podręczniku? Myślicie, że odeszli w niebyt? Nie, awansowali. Z tej pracy prawie się nie da wylecieć.
A jeszcze parę tysięcy lat temu można było takiego odesłać na zmywak albo do sprzątania obory i na jego miejsce przyjąć lepszego, kompetentnego i z pomysłem.

Marcelina

P.S. Gdyby ktoś chciał się podzielić uwagami do tekstu – tego i innych – proszę pisać: marcelina.metera@mamaroza.pl

Dojrzewam do banału

Odruchowo wystrzegam się banalnych sformułowań, szukam nietypowych rozwiązań, lubię robić różne rzeczy trochę na przekór, zwracać uwagę, trochę prowokować. Właściwie – lubiłam. Już mi się nie chce. Coraz mniej mnie obchodzi, czy moje postępowanie będzie odebrane jako niezwykłe – miałam kiedyś taką tendencję, teraz mi to gwizda. Robię, co uważam i nie wiem, czy jest to aktualnie uważane za nowatorstwo, czy też straszny, staromodny obciach.

Ale jednak: jeszcze niedawno tzw. truizmy powodowały u mnie skręt wątpi. „Rodzina jest najważniejsza”. „W rodzinie się człowiek wszystkiego uczy”. „Trzeba bronić rodziny”. Ych. Pięć lat studiów na pewno nie pomogło, bo międliliśmy tam tę rodzinę na wszystkie możliwe sposoby i na te takie sformułowania jak wyżej miałam rzetelną wysypkę.

A teraz coraz częściej się łapię na refleksji, że to nie truizm, tylko pewna synteza. Po prostu tak jest. Kiedy psuje się sytuacja w rodzinie, pozycja rodziny w świadomości społecznej – po prostu wszystko się psuje. I odwrotnie – mając wsparcie rodziny da się wygrzebać z wielu tarapatów. Widzę na przykładzie własnym i na wielu innych, że nie ma co kombinować, najprostsze rozwiązania są najlepsze. Banał w postaci jednej matki i jednego ojca, którzy się w sposób nudny nawzajem kochają i wspierają, rodzeństwa, z którym się tworzy wspólny front. Dziadków, którzy wciskają czekoladę i huśtają na kolanie.
Coś strasznego się stało z tym światem, któremu się już o takie proste rozwiązania nie chce dbać. Który zakłada, że popsute się wyrzuca, a nie naprawia. Który się chlubi tym bardziej, im bardziej jest dziwaczny i pokręcony. Wydaje się ludziom, że oryginalność jest ważniejsza od wierności. Dali sobie wmówić, że szczęścia trzeba szukać na dalekich rubieżach i nieuczęszczanych ścieżkach, a monogamiczne sakramentalne małżeństwo to jest ewentualnie scena przemocy domowej. Piekło kobiet. Czy co tam.
A Budzy – Tomek Budzyński – mówi w wywiadzie tym swoim niepowtarzalnym, prosto-mistycznym stylem: „Bo później, kiedy już dzieci wejdą w piekło dorosłości i zderzą się z trudnymi sytuacjami, ktoś im na przykład zacznie gadać: „a wiesz, nie ma żadnej miłości, wszystko to bujda, człowiek jest sam”, one będą mogły powiedzieć wtedy, że to nieprawda, bo widziały miłość, doświadczyły jej, bo ich rodzice się kochali”. I to jest to.
A moja koleżanka bardzo wielodzietna (i bardzo imponująca) pisze, że jej dorosła córka oprowadzała ją po obcym mieście, była jej przewodnikiem, zawoziła na lotnisko. „Krąg się zamknął”, mówi M., a ja mam dreszcz metafizyczny, bo to jest to: ona się tą córką zajmowała, woziła ją na wakacje, wybierała do szkoły, pilnowała obiadów, oprowadzała i pokazywała świat. Wychowała i wyposażyła tak, że teraz to dorosłe dziecko chce i potrafi zatroszczyć się o matkę. Pewnie, że nie zgrzybiałą (dobra, powiem, po co ona tam była, w tym zagranicznym mieście: maraton przebiegła).
Natychmiast włączył mi się inny obraz, też zamykającego się kręgu: nasza umierająca Mama i moja siostra, która zmienia jej pieluchy, i ja – śpiewająca do snu Godzinki. Oddałyśmy to, co dostałyśmy.
To jest to. Ubrana w banał metafizyka. Rodzina to jest siła.

Kompaktowy Dzień Skupienia

Matkom małych dzieci nie jest łatwo się wybrać na rekolekcje. Zostawić nie zawsze jest z kim, zabrać głupio, bo co zrobić, jak się rozwrzeszczy…
Mamy dla Was propozycję: dzień skupienia dla matek z dziećmi na ręku. Całość zmieścimy w 2,5 godziny. Dzieci nikomu nie przeszkadzają. Dla starszaków będzie świetna opiekunka w sąsiedniej sali.
Zaczniemy o 9.45 (czyli realnie – o 10.00) w sali w wieży Caritas, tam, gdzie zwykle odbywają się wykłady Akademii. Po konferencji przejdziemy do kościoła na Adorację i Mszę św. Dzieci będą cały czas z opiekunką.
Dziecko pod pachą nie jest oczywiście warunkiem wstępu, można przyjść samej 🙂

Zapraszamy. Wszystkie potrzebujemy zadbać o własną duszę, a tu trafia się dobra okazja.

Widzimy się w CZWARTEK 20 marca o 9.45 w Sanktuarium bł. Jana Pawła II: sala w wieży Caritas na prawo od wejścia do GÓRNEGO kościoła. Wjeżdża się pod górkę, ignorując zakaz i parkuje przed samym wejściem.

Prosimy o maila na akademia.krakowska@mamaroza.pl z informacją, ile wybiera się osób dorosłych i ile dzieci (głównie chodzi o te starsze, które będą z opiekunką – wolimy wiedzieć, czy będzie ich kilkoro, czy kilanaścioro).
Opłata w formie dobrowolnej skłądki do kubeczka.

Do zobaczenia!plakat

Dzidziuś – level hard

Trafił mi się taki, po trojgu rozkosznych luzaków – rozkoszna, ale zadymiara. Dwa tryby posiada: „jest matka” i „nie ma matki, alarm”. Rozwija się fantastycznie, bystra jest niemożebnie – pewnie dlatego, że nie traci cennego czasu na dzienne drzemki. Nie spać, zwiedzać. Pełzać jak stary frontowiec. Wystawiać kuper we wstępie do raczkowania. Namiętnie polować na papier i pchać go do paszczy.
A po kwadransie ćwiczeń z powrotem na matczyne ręce, i z tej bezpiecznej perspektywy można rozsyłać dwuzębne uśmiechy. I bawić się w „nie ma-nie ma-jest”. Wszystko to w wieku zaledwie sześciu miesięcy.
Jeśli jednak matka ośmieli się oddalić poza zasięg wzroku, pojawia się młoda miss Hyde, a od jej ryku tynk spada ze ścian. Jest to potężny, zirytowany i nabrzmiały znaczeniami wrzask. Niemal słychać słowa. Wiele jest niecenzuralnych. Kiedy wracam w podskokach, jeszcze przez chwlę mamrocze z irytacją. „Kiedy ty się nauczysz. Matki nie mają ani wlotu, ani wylotu układu pokarmowego, to przesądy i wroga propaganda”. Po czym wzdycha z ulgą, przytula się i wraca do trybu „jest matka”.

Do kompletu jest uczulona na różne rzeczy, których przez to ja nie mogę jeść. Hmm.

Czy w związku z tym przestałam hołdować swoim przekonaniom o konieczności zapewnienia niemowlęciu maksimum poczucia bezpieczeństwa? Czy zaczęłam już myśleć „tak tak, trzeba było nie przyzwyczajać, nie trzymać na rękach, zostawiać w łóżeczku na noc i karmić co trzy godziny”? No nie. Tym bardziej nie. Bo to małe, mięciutkie, bystre stworzenie potrzebuje mnie wyjątkowo. I wyjątkowo źle zniosłoby oderwanie ode mnie. Nie umiem jakoś przypisywać malutkim dzieciom niskich cech charakteru, że niby specjalnie tak wrzeszczy, żeby mnie zmanipulować, że ma zachcianki, że jest niegrzeczne. Nie. Tacy mali ludzie bywają co najwyżej przestraszeni, niepewni i po prostu chcą do mamy. I nie „przyzwyczajam” do noszenia na rękach, bo dokładnie do tego noworodek już JEST przyzwyczajony: całe życie był blisko mnie i tylko mnie zna. To do odkładania musi się przyzwyczajać. Czemu miałabym mu zabierać jedyny znany element w tym wielkim, nowym świecie? Naprawdę, w pewnym momencie dziecko samo schodzi z rąk i oddala się w nieznanym kierunku. Już troje mi tak wyrosło, wyrośnie i to. Im mniej się denerwuję, im mniej się szarpię – tym szybciej i spokojniej wyrośnie. Czy wybucham czasem płaczem, kiedy właśnie wchodzę do wanny, a zza drzwi rozlega się wściekły ryk i pojawia się M. z przepraszającą miną i czerwoną, osmarkaną młodą, która na mój widok próbuje stłumić łkanie i wyciąga rączki?
Raz. Raz też się rozpłakałam. Ale wtedy byłam jeszcze do kompletu głodna. Dopóki pilnuję regularnych posiłków, dopóty kontroluję nerwy.
W rezultacie osiągnęłam mistrzostwo w robieniu różnych rzeczy jedną ręką. Potrafię na przykład wytrzeć pupę prawie-trzylatkowi i umyć mu ręce, nie wypuszczając młodej spod pachy ani na chwilę. Potrafię też z dzieckiem na ręku sprawdzać pisownię w ćwiczeniu pierwszoklasisty, karmić konia, pić kawę, podróżować samolotem i kroić warzywa. Kolejny level zaliczony. Prawdopodobnie jeszcze do tego zatęsknię.
Tę notkę napisałam jedną ręką, rzecz jasna.
Marcelina

Dwie trzecie w stresie, reszta w Londynie

Byliśmy całą bandą w mieście, którego nie ma. Jest Lądek, Lądek Zdrój. Spędziliśmy urocze, intensywne dwa tygodnie. I najważniejsze, co z tego wyjazdu zapamiętam, to nasze znakomite, dzielne, wesołe i ciekawe świata dzieci. Ledwo toto od ziemi odrosło, a tacy świadomi podróżnicy. Wymyślili sobie program próbowania brytyjskich potraw (namójdusiu, jak mawiają górale, nie miałam z tym nic wspólnego) i bez miauknięcia zjadali wszystko, co im podano. Baked beans i jacked potatoes, bekon, baraninę z miętowym sosem, rice pudding (z poświęceniem), fish&chips (z ulgą), niedzielny roast dinner, tosty z marmoladą pomarańczową – słowem, cały kanon. Wujek i ciocia – małżeństwo polsko-brytyjskie – dokładali starań, żeby młodzież zażyła wszystkich znanych z literatury smaków.
Łaziliśmy po muzeach. Długo. Godzinami. Na wyraźne życzenie dzieci, które dreptały po salach i radośnie wyszukiwały znane z internetu eksponaty. Łaziliśmy też po londyńskich ulicach, jeździliśmy piętrowymi autobusami, pociągami i metrem. Pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę do Walii, gdzie karmiliśmy kudłate konie i spacerowaliśmy przy średniowiecznym zamku, odziani w malownicze gumiaki. Oczywiście chodziliśmy po sklepach, od spożywczaków, przez charity shops, po klasyczne centra handlowe. I tu dochodzimy do drugiej obserwacji. Mojej.
Otóż człowiek z polskim dochodem, nawet przyzwoitym, czuje się na Zachodzie jak dziad proszalny. Liczy uważnie, czy starczy na pociąg do miasta. Szczęśliwie nie musi liczyć, czy starczy na bilet do muzeum, bo wstęp wszędzie wolny. Brytyjski rząd słusznie zakłada, że państwowe muzea są własnością publiczną.
Wracając do dziada: wieczorami w dni powszednie restauracje i puby są pełne ludzi, którym się nie chciało gotować i poszli zjeść na mieście. Nie tylko londyńskie restauracje, walijskie – prowincjonalne – też. Społeczeństwo jest, ogólnie ujmując, najedzone, modnie odziane, zaopatrzone w ileś iRzeczy. Uprzejme i uśmiechnięte. Być może powierzchownie, być może w głębsze relacje towarzyskie nie wchodzą, nie da się wpaść na kawę do czyjegoś domu. OK. Nadal, miło na ruchomych schodach czy w sklepie widzieć uśmiech i słyszeć zwroty grzecznosciowe, zamiast ponurego, zmęczonego polskiego wejrzenia. Ciekawe, na ile jest to pochodną tego dziada, o którym wyżej.
Są oni jednak, ci sympatyczni ludzie, kompletnie spoganieni. Nie to, że ateiści, nie. Poganie. Lud pierwotny. Tatuaże, liczne kolczyki, naszyjniki z czaszek (plastikowych), ubrania z jakimiś potworami, w automacie z zabawkami za funta można sobie kupić laleczkę voo doo. Przedziwna mieszanka.
A wszystko to w pięknych dekoracjach. Ładne, spójne architektonicznie podmiejskie osiedla. Urocze domy na wsi. Wytworne kamienice zachodniego Londynu. Imponujące gmachy muzeów i pałaców, których nie trzeba było rekonstruować, bo nikt ich nie zbombardował ani nie zamienił w pieczarkarnię.

I tak sobie chodziliśmy, snując refleksje na przemian optymistyczne i mniej, a na deser wstąpiliśmy do M&M’s World, trzypiętrowego sklepu pełnego m&msów. Na tony. W najdziwniejszych kolorach. Niemożebnie drogich, mruknął dziad.

Ale i tak największym odkryciem był dla mnie sos miętowy: wyobrażałam to sobie jako słodkawe, zmiksowane coś z dodatkiem śmietany, a tymczasem jest to bardzo przyjemny, podobny do vinegreta, intenywny w smaku sosik z posiekaną miętą. Gdyby nie program kosztowania brytyjskich potraw, nigdy bym się nie pozbyła uprzedzeń.

Dwie trzecie Polaków żyje w stresie. Pozostali żyją w Londynie. Haha.
Marcelina