Dojrzewam do banału

Odruchowo wystrzegam się banalnych sformułowań, szukam nietypowych rozwiązań, lubię robić różne rzeczy trochę na przekór, zwracać uwagę, trochę prowokować. Właściwie – lubiłam. Już mi się nie chce. Coraz mniej mnie obchodzi, czy moje postępowanie będzie odebrane jako niezwykłe – miałam kiedyś taką tendencję, teraz mi to gwizda. Robię, co uważam i nie wiem, czy jest to aktualnie uważane za nowatorstwo, czy też straszny, staromodny obciach.

Ale jednak: jeszcze niedawno tzw. truizmy powodowały u mnie skręt wątpi. „Rodzina jest najważniejsza”. „W rodzinie się człowiek wszystkiego uczy”. „Trzeba bronić rodziny”. Ych. Pięć lat studiów na pewno nie pomogło, bo międliliśmy tam tę rodzinę na wszystkie możliwe sposoby i na te takie sformułowania jak wyżej miałam rzetelną wysypkę.

A teraz coraz częściej się łapię na refleksji, że to nie truizm, tylko pewna synteza. Po prostu tak jest. Kiedy psuje się sytuacja w rodzinie, pozycja rodziny w świadomości społecznej – po prostu wszystko się psuje. I odwrotnie – mając wsparcie rodziny da się wygrzebać z wielu tarapatów. Widzę na przykładzie własnym i na wielu innych, że nie ma co kombinować, najprostsze rozwiązania są najlepsze. Banał w postaci jednej matki i jednego ojca, którzy się w sposób nudny nawzajem kochają i wspierają, rodzeństwa, z którym się tworzy wspólny front. Dziadków, którzy wciskają czekoladę i huśtają na kolanie.
Coś strasznego się stało z tym światem, któremu się już o takie proste rozwiązania nie chce dbać. Który zakłada, że popsute się wyrzuca, a nie naprawia. Który się chlubi tym bardziej, im bardziej jest dziwaczny i pokręcony. Wydaje się ludziom, że oryginalność jest ważniejsza od wierności. Dali sobie wmówić, że szczęścia trzeba szukać na dalekich rubieżach i nieuczęszczanych ścieżkach, a monogamiczne sakramentalne małżeństwo to jest ewentualnie scena przemocy domowej. Piekło kobiet. Czy co tam.
A Budzy – Tomek Budzyński – mówi w wywiadzie tym swoim niepowtarzalnym, prosto-mistycznym stylem: „Bo później, kiedy już dzieci wejdą w piekło dorosłości i zderzą się z trudnymi sytuacjami, ktoś im na przykład zacznie gadać: „a wiesz, nie ma żadnej miłości, wszystko to bujda, człowiek jest sam”, one będą mogły powiedzieć wtedy, że to nieprawda, bo widziały miłość, doświadczyły jej, bo ich rodzice się kochali”. I to jest to.
A moja koleżanka bardzo wielodzietna (i bardzo imponująca) pisze, że jej dorosła córka oprowadzała ją po obcym mieście, była jej przewodnikiem, zawoziła na lotnisko. „Krąg się zamknął”, mówi M., a ja mam dreszcz metafizyczny, bo to jest to: ona się tą córką zajmowała, woziła ją na wakacje, wybierała do szkoły, pilnowała obiadów, oprowadzała i pokazywała świat. Wychowała i wyposażyła tak, że teraz to dorosłe dziecko chce i potrafi zatroszczyć się o matkę. Pewnie, że nie zgrzybiałą (dobra, powiem, po co ona tam była, w tym zagranicznym mieście: maraton przebiegła).
Natychmiast włączył mi się inny obraz, też zamykającego się kręgu: nasza umierająca Mama i moja siostra, która zmienia jej pieluchy, i ja – śpiewająca do snu Godzinki. Oddałyśmy to, co dostałyśmy.
To jest to. Ubrana w banał metafizyka. Rodzina to jest siła.