Babcia. Koniec epoki.

Niby wszyscy wiedzieli, że tak być musi. Śmierć miała spokojną i szczęśliwą. I już miesiąc minął.
Epoka się skończyła. Babcia, przedwojenny niezłomny materiał, jednak zetlała i skruszała. Pamiętam, jak się do mnie serdecznie i dziecięco uśmiechała, kiedy ją widziałam ostatni raz. Bez swojej zwykłej obronnej ironii i dystansu, które ją na sam koniec opuściły, razem z kosmiczną i bezbłędną pamięcią.
Płakaliśmy nie z żalu nad nią, nie ze strachu o jej dalszy los, nie z rozpaczy. Tylko – z żalu, że nic nie da się złapać i zachować na zawsze, że nawet Babcia, która dla nas była gwarantem niezmienności, musiała się poddać tej sile, która jej sprawy, marzenia, wspomnienia i tajemnice zmiotła w niepamięć.
Był człowiek, posiadał jakieś tam rzeczy, którym nadawał sens swoją egzystencją. Babci spódnice, fartuchy, chustki – zawsze czyste, równo zapięte i zawiązane – bez niej stały się tylko kupką szmatek.
Wzięłam sobie jedną „zopaskę”, domowy fartuch. Trzymam go w swojej zabałaganionej szafie, wystaje krzywo spod innych rzeczy. Ilekroć tam spojrzę, słyszę karcący głos Babci, który mnie informuje, że po pierwsze szwory trza rowno poskłodać, a po drugie nie ma po co trzymać bezużytecznych klamorów i po co mi ta zopaska.
Nie jestem do Niej podobna, ani fizycznie ani z charakteru. Dziedziczę tylko dobrą pamięć, zdolności językowe, może też zgryźliwe poczucie humoru. Miękka, romantyczna Mama ukształtowała nas – swoje córki – zupełnie inaczej, i babciny zażarty gen porządku i panowania nad rzeczywistością gdzieś się zagubił.
I tak nas kochała, chociaż uważała za nieprzytomne i niezborne fajtłapy. Kochała, martwiła się, wręczała na drogę ciastka, jajka i pieniądze. Wypytywała, jak nam się żyje, kręciła głową nad niezrozumiałą dla niej potrzebą podróżowania.

Bardzo mi jej brakuje, tylko – to trudno wytłumaczyć – już prawie nie pamiętam tej bezradnej i słabiutkiej Babci z ostatnich miesięcy (poza tamtym dziecięcym uśmiechem), a brakuje mi rześkiej, trzeźwej, szybkiej i zorganizowanej Babci, która mi towarzyszyła przez całe dzieciństwo i młodość. Widzę ją, jak idzie wyprostowana w swoich ważnych sprawach – równym krokiem, najkrótszą i najbardziej racjonalną trasą. I na to nakłada mi się obraz Mamy, która umarła już dwanaście lat temu – jak idzie tą samą drogą, ale powoli, z rękami założonymi w tył, zamyślona.
Myślę sobie o tym, że jesteśmy z siostrą pierwsze od końca, że nie ma już „pokolenia wyżej”. I teraz my tą drogą idziemy. Ani jak Babcia, ani jak Mama, każda po swojemu.

Wędrówką jedną życie jest człowieka.

Marcelina