Trafił mi się taki, po trojgu rozkosznych luzaków – rozkoszna, ale zadymiara. Dwa tryby posiada: „jest matka” i „nie ma matki, alarm”. Rozwija się fantastycznie, bystra jest niemożebnie – pewnie dlatego, że nie traci cennego czasu na dzienne drzemki. Nie spać, zwiedzać. Pełzać jak stary frontowiec. Wystawiać kuper we wstępie do raczkowania. Namiętnie polować na papier i pchać go do paszczy.
A po kwadransie ćwiczeń z powrotem na matczyne ręce, i z tej bezpiecznej perspektywy można rozsyłać dwuzębne uśmiechy. I bawić się w „nie ma-nie ma-jest”. Wszystko to w wieku zaledwie sześciu miesięcy.
Jeśli jednak matka ośmieli się oddalić poza zasięg wzroku, pojawia się młoda miss Hyde, a od jej ryku tynk spada ze ścian. Jest to potężny, zirytowany i nabrzmiały znaczeniami wrzask. Niemal słychać słowa. Wiele jest niecenzuralnych. Kiedy wracam w podskokach, jeszcze przez chwlę mamrocze z irytacją. „Kiedy ty się nauczysz. Matki nie mają ani wlotu, ani wylotu układu pokarmowego, to przesądy i wroga propaganda”. Po czym wzdycha z ulgą, przytula się i wraca do trybu „jest matka”.
Do kompletu jest uczulona na różne rzeczy, których przez to ja nie mogę jeść. Hmm.
Czy w związku z tym przestałam hołdować swoim przekonaniom o konieczności zapewnienia niemowlęciu maksimum poczucia bezpieczeństwa? Czy zaczęłam już myśleć „tak tak, trzeba było nie przyzwyczajać, nie trzymać na rękach, zostawiać w łóżeczku na noc i karmić co trzy godziny”? No nie. Tym bardziej nie. Bo to małe, mięciutkie, bystre stworzenie potrzebuje mnie wyjątkowo. I wyjątkowo źle zniosłoby oderwanie ode mnie. Nie umiem jakoś przypisywać malutkim dzieciom niskich cech charakteru, że niby specjalnie tak wrzeszczy, żeby mnie zmanipulować, że ma zachcianki, że jest niegrzeczne. Nie. Tacy mali ludzie bywają co najwyżej przestraszeni, niepewni i po prostu chcą do mamy. I nie „przyzwyczajam” do noszenia na rękach, bo dokładnie do tego noworodek już JEST przyzwyczajony: całe życie był blisko mnie i tylko mnie zna. To do odkładania musi się przyzwyczajać. Czemu miałabym mu zabierać jedyny znany element w tym wielkim, nowym świecie? Naprawdę, w pewnym momencie dziecko samo schodzi z rąk i oddala się w nieznanym kierunku. Już troje mi tak wyrosło, wyrośnie i to. Im mniej się denerwuję, im mniej się szarpię – tym szybciej i spokojniej wyrośnie. Czy wybucham czasem płaczem, kiedy właśnie wchodzę do wanny, a zza drzwi rozlega się wściekły ryk i pojawia się M. z przepraszającą miną i czerwoną, osmarkaną młodą, która na mój widok próbuje stłumić łkanie i wyciąga rączki?
Raz. Raz też się rozpłakałam. Ale wtedy byłam jeszcze do kompletu głodna. Dopóki pilnuję regularnych posiłków, dopóty kontroluję nerwy.
W rezultacie osiągnęłam mistrzostwo w robieniu różnych rzeczy jedną ręką. Potrafię na przykład wytrzeć pupę prawie-trzylatkowi i umyć mu ręce, nie wypuszczając młodej spod pachy ani na chwilę. Potrafię też z dzieckiem na ręku sprawdzać pisownię w ćwiczeniu pierwszoklasisty, karmić konia, pić kawę, podróżować samolotem i kroić warzywa. Kolejny level zaliczony. Prawdopodobnie jeszcze do tego zatęsknię.
Tę notkę napisałam jedną ręką, rzecz jasna.
Marcelina