Jak długo można być niekontrowersyjnym

Tak sobie myślę, jak długo można być milusim, uprzejmym, ugodowym i nieczepliwym. Gdzie jest ten moment, że trzeba tupnąć nogą i się jasno określić.
Generalnie lubię ludzi i śmiem twierdzić, że ludzie lubią mnie. Jestem gadatliwa, żartuję, rozmawiam o miłych rzeczach. Jednakowoż jest kilka tematów i kilka sytuacji, które przywołują moją gorszą naturę. Niektóre dotyczą mnie osobiście, inne dzieci. Moich albo nie moich.
Zamieniam się na przykład w potwora, kiedy szpitalne personele czują się upoważnione do czynienia mi mało merytorycznych uwag podczas porodu. Warczę, żeby nie wkurzać rodzącej, bo będzie dłużej. „Ale niech sie pani nie denerwuje!”, słyszę. „Ja się nie denerwuję, to pani mnie denerwuje”, odpowiadam. Nie wiem, czemu część lekarzy, położnych czy pielęgniarek sądzi, że człowiek w piżamie jest mniej człowiekiem i można traktować go z mieszaniną pobłażania i obrzydzenia.
Mniej człowiekiem jest też dziecko chore. Banda ludzi zachłystujących sie na co dzień hasłami o tolerancji, braku przemocy, godności i co-nie-ino, dostaje zbiorowego ataku szału, kiedy lekarz odmawia zakatrupienia dziecka chorego i brzydkiego. Gdyż tak strasznie są wrażliwi, że nie mogą patrzeć na „potworka”. Do ścieku z nim, precz, my jesteśmy piękni, zdrowi i pokojowo nastawieni, nam nie można takiej ohydy przed oczy podtykać. My możemy być tolerancyjni dla innych pięknych i przegiętych. A z takimi precz. Tego, co śmiał potworka bronić, wypieprzyć z pracy natychmiast. Rodziców, którzy potraktowali potworka jak nieudany produkt kosztownej procedury, lansować.
A potem się cieszyć, cieszyć radością hycla, że na Madalińskiego po paru latach przerwy udało się innego potworka zatłuc zawczasu, zanim ohydną mordkę pokazał światu.
Dlaczego współczuje się, tak strasznie się współczuje, rodzicom narażonym na dyskomfort patrzenia na chore dziecko? Czemu się snuje wzruszające wizje „dziecko urodziło się, żeby umrzeć”? No, jak każdy, generalnie. I na pewno tam leżało to nieszczęsne maleństwo i sobie myślało „jestem brzydki, zabijcie mnie”. Wiecie, ja nie mogę mieć pewności, że mnie nie zaatakuje jakaś wstrętna choroba, że mnie nic nie oparzy, że mi oko nie wypłynie. I niestety nie mogę mieć pewności, że wówczas ktoś nie stwierdzi, że takie ohydne to lepiej, żeby nie żyło.
Wkurwia mnie do łez sprowadzanie tematu aborcji do kwestii religijnych, że niby wierzący mają w religii nakazane. Gówno. To jest zagadnienie ochrony obywatela przez państwo. Albo chronimy każdego obywatela, albo nie każdego – i wtedy to jest tylko kwestia kryteriów. Umawiamy się, że nie chronimy tych, którzy są za mali, za starzy, za chorzy, za biedni, zbyt niewykształceni albo ustalamy sobie dowolny inny klucz, ludzkość jest pomysłowa.
Tacy jesteśmy wybitni, tacy cywilizowani, tacy dorośli i dojrzali, ale się panicznie boimy małego dziecka. I z tego strachu wmówimy kobietom, że możliwość zakatrupienia własnego młodego to jest osiągnięcie. Epokowe. A kto się nie zgodzi z tą tezą, tego udupimy, skutecznie udupimy, obśmiejemy, porównamy do talibów albo policjantów, którzy nie wypuścili dziewczynek z palącej się muzułmańskiej szkoły, bo były nieokryte. Bo to przecież to samo, dać komuś się usmażyć albo nie pozwolić kogoś pokawałkować, to samo. Użyjemy stałego zestawu epitetów, na które wyćwiczony ludek reaguje jak pies Pawłowa i będziemy tacy mega zajebiści, bo wygraliśmy. Z potworkiem.

Tak. To jest taka sytuacja, w której nie jestem miła.