Kultura unoszenia się

Są takie momenty, kiedy człowiek mimowolnie zauważa, że stał się dinozaurem. Że czasy się zmieniły i trudno zrozumieć, czemu jest tak, jak jest. Taka sytuacja spotkała mnie właśnie podczas weekendowego wypadu na Mazury, kiedy zawitaliśmy na leśne kąpielisko.

Na początku wszystko wyglądało znajomo. Dzieci pluskające się w wodzie, panie przemawiające pieszczotliwie do swoich mężów i do swoich psów. Panowie dumnie przechadzający się z wciągniętymi brzuchami. A jednak po chwili spostrzegłem, że coś jest inaczej. I nie chodzi o młode kobiety z tatuażami, z daleka wyglądającymi jak blizny po tajemniczych operacjach. Chodzi o to, co gawiedź robiła nad jeziorem, a raczej to, czego nie robiła.

Na przystani nie było żadnego jachtu. Owszem, kilka żagielków majaczyło w oddali, ale przypominało to późną jesień, a nie środek wakacji. Nie było też nikogo z deską do windsurfingu, chociaż wiał miły wiaterek i aż się prosiło, aby skorzystać z tej formy rekreacji. Nie było też żadnego amatora nart wodnych, sportu nieco hałaśliwego, ale jednak wymagającego kunsztu i sprawności fizycznej. Mało kto pływał wpław dalej, niż za bojki wyznaczające kres kąpieliska dla dzieci, gdzie głębokość przekraczała już półtora metra.

Roiło się za to od skuterów wodnych, którymi poruszali się ludzie niezbyt sprawni w nawigacji (jeden wjechał między ludzi na kąpielisku), ale za to sprawnie obracający manetką i robiący „brum brum” na całym jeziorze. Za skuterami i jedną z motorówek przyczepiano wielkie, nadmuchiwane poduchy, na których ogorzali wodniacy dzielnie pokonywali fale leżąc na brzuchu.

Ta preferowana forma aktywnego (?) wypoczynku ilustruje zjawisko, które chciałem opisać w tytule Kultura unoszenia się, czyli lenistwo zapakowane w markowy sprzęt. Zero wysiłku, zero wyzwań, zero ryzyka Dobrze wygląda w mediach społecznościowych, za to nie bolą potem mięśnie. Humbug, jeden z wielu, jakie podsuwa nam świat. Nie dajmy się nabrać.

Maciej

Obraz PublicDomainPictures z Pixabay