Tak nazywamy naszą Najmłodszą, kiedy popada w śmieszny, dzidziusiowo-zrzędzący nastrój. To znaczy: śmieszny jest on z perspektywy, najlepiej tak ze dwie godziny po zaśnięciu delikwentki. Rozczulenie wobec niemowlęcia, ujemne przy rytuałach wieczornych, szybuje w górę wraz z każdą minutą ciszy. I apogeum osiąga tak koło tej drugiej godziny. W rezultacie o 22.00 zachłystujemy się z M. z zachwytu nad całym stadem, niepomni, jak nam niedawno oko latało.
Ale ja nie o tym. Rozmyślałam sobie o siostrzeństwie kobiet, o poczuciu kobiecej wspólnoty – czy ono w ogóle istnieje. Dla kogo, dla jakiej kobiecej podgrupy, zarezerwowany jest ewentualnie termin „siostra”. Czy jestem w stanie spojrzeć na dowolną istotę płci żeńskiej i poczuć z nią więź?
Mam kilka serdecznych znajomych, dziewczyn ważnych i inspirujących, z którymi toczę spory albo przeciwnie, rozumiem sie w pół słowa. Rewelacyjne, inteligentne, niemarudne (albo jak już marudzą, to z wdziękiem). Siostry. Wszystkie – siostry w macierzyństwie, choć wcale nie zawsze łatwym. Jedna z najukochańszych i najważniejszych, Chrzestna naszego Najstarszego – ma tylko jednego synka bliżej Boga, straconego już w zaawansowanej ciąży. Inna czekała na drugie dziecko latami, wysłuchując cierpkich uwag o egoistycznych rodzicach jedynaka. Jest ta, jak zawsze mówię, „starsza i mądrzejsza”, z dziećmi większymi i doskonałymi przemyśleniami, które mnie często naprowadzają na właściwe tory. Jest rówieśniczka, która mi systematycznie ucieka w wyścigu na liczbę dzieci, co ją z wywieszonym jęzorem doganiam, to ta z chichotem anonsuje kolejne. Jest taka jedna, z którą, śmiem twierdzić, tworzymy bardzo dobry think tank i sporo fajnego udało nam się zdziałać w ramach stowarzyszenia.
To są siostry.
Jest siostra rodzona, kategoria specjalna, jedyny człowiek na świecie, który wie, jak to jest mieć tych konkretnych rodziców.
Ale nie, nie patrzę na ogół kobiet jak na wielkie siostrzeństwo, w sumie przeciwnie. Trochę to jest jednak gniazdo żmij. Tak nazywano żeński akademik na lubelskiej Poczekajce. Alternatywna nazwa – Kraina Wiecznego Okresu. Przecież nie tak całkiem niezasłużenie.
Potrafimy sobie przysrywać z wielką pasją, my, „siostry”. Potrafimy się obgadywać, potrafimy jazgotać i się wykłócać do krwi, i to w kwestiach tak kluczowych jak „wózek czy chusta”, „kiedy podać gluten”, „czy kucyki Pony są złe”, „czy należy zakładać czapeczkę”. Myślimy o sobie nawzajem nieładnie: piersiowe o butelkowych, pracujące o domowych, dzietne o bezdzietnych – i vice versa. Jesteśmy w stanie toczyć wojnę o kaszę jaglaną, model wychowania, patriarchat lub partnerstwo, i jest to wojna totalna. Jednoczymy się przeciwko wspólnemu wrogowi, ewentualnie. Obłudnie wyrażamy podziw („Podziwiam… ja bym tak nie mogła…”) lub współczucie („Współczuję twoim dziecią”, przysłowiowe na niektórych forach). Siostrzeństwo rezerwujemy dla tych jakoś podzielających naszą wizję.
I o ile obrona pryncypiów jest niezbędna, o ile niektórych barier przeskoczyć się nie da (vide prof. Środa tłumacząca, że macierzyństwo jest nudne, albo te różne panie od aborcji) – przynajmniej nie w tę stronę, tzn. niech one skaczą, daj Boże – to tak sobie myślę, że może warto na te dziewczyny wokół (i na teściową, na przykład), popatrzeć już jeśli nie jak na siostrę, to chociaż jak na człowieka.