Szympans w piżamie

W pierwszych słowach serdecznie przepraszam tych kilkoro wspaniałych Nauczycieli, których udało mi się w życiu spotkać, oraz wszystkich tych, którzy się rzetelnie starają, współpracują z rodzicami i usiłują kogoś czegoś nauczyć.
To rzekłszy zeznam, że nauczycieli jako kasty nie znoszę, a jeszcze bardziej nie znoszę systemu, który ich hoduje.

Przyszła chyba pora, żeby napisać trochę o nauczaniu domowym. Zainspirowały mnie uwagi pewnej nauczycielki, ktora miała wiele do powiedzenia na temat edukacji domowej. Jej zdaniem jest to rozwiązanie dość szkodliwe, gdyż dzieci ze znanej jej homeschoolerskiej rodziny „chodzą w piżamach do 13.00”, śpią dużo, a ich rodzice są leniami, którym się nie chciało pociech wozić do szkoły. I w ogóle robią to dla kasy. A dzieci muszą się nauczyć punktualności i obowiązkowości, bo się potem nie odnajdą w pracy.
Jest to klasyczny zestaw zarzutów. Najbardziej lubię te o nieradzeniu sobie w dorosłym życiu: wszak ktoś, kto nigdy nie siadał i nie wstawał na dzwonek, nie ma szans na bycie zdyscyplinowanym pracownikiem. Dodajmy, że nasz rozmówca oczywiście widział w życiu dziesiątki dorosłych absolwentów ED, łatwo ich poznać, bo chodzą w piżamach. I śpią do 17.00, w odróżnieniu od zwartych, gotowych i zdyscyplinowanych osób po szkołach stacjonarnych, mknących o świcie z rozjaśnionym czołem do biurek, by budować nowy ład.
Dużo też mają takie osoby do powiedzenia o planie dnia jedynie słusznym w domowej szkole. Właśnie, to jest kluczowe: ma to być koniecznie szkoła, w pomniejszonej skali, ale zawierająca niezbędne elementy: lekcje o stałych porach, codziennie po kilka przedmiotów, od poniedziałku do piątku. Według podręcznika. Najlepiej z ocenami, uwagami i dzienniczkiem. I nauczycielem. Tu pojawia sie kolejny argument nie-do-odparcia: że rodzic przecież nie jest na tyle kompetentny, żeby poradzić sobie z nauczaniem. Nie ma opcji, żeby jeden człowiek był w stanie ogarnąć biologię, historię i matematykę na poziomie powiedzmy gimnazjum. To ja się pytam: a gimnazjalista jest w stanie? Przyswoić tę wiedzę? Jeśli tak, to i dorosły po maturze. Nie ma lepszego dowodu na niewydolność systemu szkolnictwa niż przekonanie jego absolwentów, że nic nie wiedzą. Poza jakimś wąskim wycinkiem. Obciach trochę byłby, gdybym po maturze z wyróżnieniem nie znała zasad gramatycznych.
A jeśli nawet nie pamiętam w tej sekundzie budowy eugleny zielonej, to od czego źródła? Nie ma zakazu uzupełniania wiedzy, przygotowywania się do zajęć lub wręcz sprawdzania na bieżąco. Nie dalej jak dziś rozmawialiśmy o „węźle gordyjskim”, skąd się wzięło to sformułowanie itd. I nie wstyd mi było zerknąć na mapę i sprawdzić, gdzie leżało miasto Gordion. Odwrotnie: tego uczę. Szukania, dopytywania, sprawdzania szczegółów. Luźnych skojarzeń, szerokiego horyzontu.
„Jaką metodą uczysz czytać?”, pytają mnie podchwytliwie panie nauczycielki. Odpowiadam, że najstarszy nauczył się mniej więcej Cieszyńską (sylaby i ich łączenie), a młodsza przez osmozę. Po prostu pewnego dnia się okazało, że umie. Wobec wszelkich metod nauczania aktualnie najmodniejszych zachowuję ostrożny dystans, bo tylko niektóre się do czegokolwiek nadają, a z tych niektórych zaledwie ułamek ma zastosowanie wobec naszych dzieci.
Koronnym argumentem, Grubą Bertą wytaczaną prawie w każdej dyskusji jest: „Ale takie dzieci nie będą umiały zdawać testów”. W sensie, że jeśli przez trzy lata nie będą się uczyć rozwiązywania według klucza, to nie dadzą rady w teście szóstoklasisty czy gimnazajalnym. Doświadczenie znajomych rodzin ED jest inne i potwierdza moją intuicję: że testy aktualnie układane są na poziomie szympansa. I zdanie ich dla dziecka, które przyzwyczajone jest do zaliczania dużych partii materiału co rok albo co semestr, raczej nie stanowi problemu.

Wiele można zyskać, ucząc się w domu. A co można stracić? No, na przykład obowiązkowe zbieranie śmieci po rowach z okazji Dnia Ziemi. Albo Tydzień z Kubusiem Play (znajoma mi opowiadała, taka akcja w przedszkolu). Można też nie mieć okazji do wypełnienia ćwiczenia „Mama ma dużo pracy” – połącz mamę z jej atrybutami: chochlą, garem i ścierą. I odwrotnie, traci się niepowtarzalną szansę udziału w programie „równościowe przedszkole”, gdzie pani pomaluje chłopcom paznokcie, nawet, jeśli się będą wyrywać.
Nauczyciele, wyhodowani w patologicznym systemie, żyją w przekonaniu o własnej wyższości względem rodziców: głupi rodzice nie nauczą, nie wychowają, nie uświadomią. Tymczasem jest to odwrócenie porządku. Wiem, że to kontrowersyjnie zabrzmi, ale pierwotnie słowo „paidagogos” oznaczało niewolnika prowadzącego dziecko, towarzyszącego mu. Niewolnika, własność rodziców, wynajętego pracownika. Służącego. Pracującego zgodnie z wytycznymi i światopoglądem chlebodawców. Teraz natomiast to rodzice są niewolnikami durnych wytycznych, głupich podstaw programowych i niejednokrotnie beznadziejnych wychowawców, którym nie można podskoczyć.
Wiem, że nie każdy ma warunki, możliwość i ochotę aby uczyć dzieci w domu. To specyficzna droga – bardzo polecam, ale rozumiem, że nie zawsze się da. Istnieją też przecież bardzo dobre szkoły, starannie wybierane przez rodziców – jaki to dylemat, wiem doskonale. Jednakowoż nawet w przeciętnej placówce troszeczkę zawalczyć zawsze można i trzeba. Znać swoje prawa. Naciskać, kiedy nauczyciel kompletnie olewa obowiązki. Ilu z nas miało takie panie i panów, którzy plotkowali w kantorku, a klasie kazali przepisać punkty z ramki w podręczniku? Myślicie, że odeszli w niebyt? Nie, awansowali. Z tej pracy prawie się nie da wylecieć.
A jeszcze parę tysięcy lat temu można było takiego odesłać na zmywak albo do sprzątania obory i na jego miejsce przyjąć lepszego, kompetentnego i z pomysłem.

Marcelina

P.S. Gdyby ktoś chciał się podzielić uwagami do tekstu – tego i innych – proszę pisać: marcelina.metera@mamaroza.pl

Dojrzewam do banału

Odruchowo wystrzegam się banalnych sformułowań, szukam nietypowych rozwiązań, lubię robić różne rzeczy trochę na przekór, zwracać uwagę, trochę prowokować. Właściwie – lubiłam. Już mi się nie chce. Coraz mniej mnie obchodzi, czy moje postępowanie będzie odebrane jako niezwykłe – miałam kiedyś taką tendencję, teraz mi to gwizda. Robię, co uważam i nie wiem, czy jest to aktualnie uważane za nowatorstwo, czy też straszny, staromodny obciach.

Ale jednak: jeszcze niedawno tzw. truizmy powodowały u mnie skręt wątpi. „Rodzina jest najważniejsza”. „W rodzinie się człowiek wszystkiego uczy”. „Trzeba bronić rodziny”. Ych. Pięć lat studiów na pewno nie pomogło, bo międliliśmy tam tę rodzinę na wszystkie możliwe sposoby i na te takie sformułowania jak wyżej miałam rzetelną wysypkę.

A teraz coraz częściej się łapię na refleksji, że to nie truizm, tylko pewna synteza. Po prostu tak jest. Kiedy psuje się sytuacja w rodzinie, pozycja rodziny w świadomości społecznej – po prostu wszystko się psuje. I odwrotnie – mając wsparcie rodziny da się wygrzebać z wielu tarapatów. Widzę na przykładzie własnym i na wielu innych, że nie ma co kombinować, najprostsze rozwiązania są najlepsze. Banał w postaci jednej matki i jednego ojca, którzy się w sposób nudny nawzajem kochają i wspierają, rodzeństwa, z którym się tworzy wspólny front. Dziadków, którzy wciskają czekoladę i huśtają na kolanie.
Coś strasznego się stało z tym światem, któremu się już o takie proste rozwiązania nie chce dbać. Który zakłada, że popsute się wyrzuca, a nie naprawia. Który się chlubi tym bardziej, im bardziej jest dziwaczny i pokręcony. Wydaje się ludziom, że oryginalność jest ważniejsza od wierności. Dali sobie wmówić, że szczęścia trzeba szukać na dalekich rubieżach i nieuczęszczanych ścieżkach, a monogamiczne sakramentalne małżeństwo to jest ewentualnie scena przemocy domowej. Piekło kobiet. Czy co tam.
A Budzy – Tomek Budzyński – mówi w wywiadzie tym swoim niepowtarzalnym, prosto-mistycznym stylem: „Bo później, kiedy już dzieci wejdą w piekło dorosłości i zderzą się z trudnymi sytuacjami, ktoś im na przykład zacznie gadać: „a wiesz, nie ma żadnej miłości, wszystko to bujda, człowiek jest sam”, one będą mogły powiedzieć wtedy, że to nieprawda, bo widziały miłość, doświadczyły jej, bo ich rodzice się kochali”. I to jest to.
A moja koleżanka bardzo wielodzietna (i bardzo imponująca) pisze, że jej dorosła córka oprowadzała ją po obcym mieście, była jej przewodnikiem, zawoziła na lotnisko. „Krąg się zamknął”, mówi M., a ja mam dreszcz metafizyczny, bo to jest to: ona się tą córką zajmowała, woziła ją na wakacje, wybierała do szkoły, pilnowała obiadów, oprowadzała i pokazywała świat. Wychowała i wyposażyła tak, że teraz to dorosłe dziecko chce i potrafi zatroszczyć się o matkę. Pewnie, że nie zgrzybiałą (dobra, powiem, po co ona tam była, w tym zagranicznym mieście: maraton przebiegła).
Natychmiast włączył mi się inny obraz, też zamykającego się kręgu: nasza umierająca Mama i moja siostra, która zmienia jej pieluchy, i ja – śpiewająca do snu Godzinki. Oddałyśmy to, co dostałyśmy.
To jest to. Ubrana w banał metafizyka. Rodzina to jest siła.

Dzidziuś – level hard

Trafił mi się taki, po trojgu rozkosznych luzaków – rozkoszna, ale zadymiara. Dwa tryby posiada: „jest matka” i „nie ma matki, alarm”. Rozwija się fantastycznie, bystra jest niemożebnie – pewnie dlatego, że nie traci cennego czasu na dzienne drzemki. Nie spać, zwiedzać. Pełzać jak stary frontowiec. Wystawiać kuper we wstępie do raczkowania. Namiętnie polować na papier i pchać go do paszczy.
A po kwadransie ćwiczeń z powrotem na matczyne ręce, i z tej bezpiecznej perspektywy można rozsyłać dwuzębne uśmiechy. I bawić się w „nie ma-nie ma-jest”. Wszystko to w wieku zaledwie sześciu miesięcy.
Jeśli jednak matka ośmieli się oddalić poza zasięg wzroku, pojawia się młoda miss Hyde, a od jej ryku tynk spada ze ścian. Jest to potężny, zirytowany i nabrzmiały znaczeniami wrzask. Niemal słychać słowa. Wiele jest niecenzuralnych. Kiedy wracam w podskokach, jeszcze przez chwlę mamrocze z irytacją. „Kiedy ty się nauczysz. Matki nie mają ani wlotu, ani wylotu układu pokarmowego, to przesądy i wroga propaganda”. Po czym wzdycha z ulgą, przytula się i wraca do trybu „jest matka”.

Do kompletu jest uczulona na różne rzeczy, których przez to ja nie mogę jeść. Hmm.

Czy w związku z tym przestałam hołdować swoim przekonaniom o konieczności zapewnienia niemowlęciu maksimum poczucia bezpieczeństwa? Czy zaczęłam już myśleć „tak tak, trzeba było nie przyzwyczajać, nie trzymać na rękach, zostawiać w łóżeczku na noc i karmić co trzy godziny”? No nie. Tym bardziej nie. Bo to małe, mięciutkie, bystre stworzenie potrzebuje mnie wyjątkowo. I wyjątkowo źle zniosłoby oderwanie ode mnie. Nie umiem jakoś przypisywać malutkim dzieciom niskich cech charakteru, że niby specjalnie tak wrzeszczy, żeby mnie zmanipulować, że ma zachcianki, że jest niegrzeczne. Nie. Tacy mali ludzie bywają co najwyżej przestraszeni, niepewni i po prostu chcą do mamy. I nie „przyzwyczajam” do noszenia na rękach, bo dokładnie do tego noworodek już JEST przyzwyczajony: całe życie był blisko mnie i tylko mnie zna. To do odkładania musi się przyzwyczajać. Czemu miałabym mu zabierać jedyny znany element w tym wielkim, nowym świecie? Naprawdę, w pewnym momencie dziecko samo schodzi z rąk i oddala się w nieznanym kierunku. Już troje mi tak wyrosło, wyrośnie i to. Im mniej się denerwuję, im mniej się szarpię – tym szybciej i spokojniej wyrośnie. Czy wybucham czasem płaczem, kiedy właśnie wchodzę do wanny, a zza drzwi rozlega się wściekły ryk i pojawia się M. z przepraszającą miną i czerwoną, osmarkaną młodą, która na mój widok próbuje stłumić łkanie i wyciąga rączki?
Raz. Raz też się rozpłakałam. Ale wtedy byłam jeszcze do kompletu głodna. Dopóki pilnuję regularnych posiłków, dopóty kontroluję nerwy.
W rezultacie osiągnęłam mistrzostwo w robieniu różnych rzeczy jedną ręką. Potrafię na przykład wytrzeć pupę prawie-trzylatkowi i umyć mu ręce, nie wypuszczając młodej spod pachy ani na chwilę. Potrafię też z dzieckiem na ręku sprawdzać pisownię w ćwiczeniu pierwszoklasisty, karmić konia, pić kawę, podróżować samolotem i kroić warzywa. Kolejny level zaliczony. Prawdopodobnie jeszcze do tego zatęsknię.
Tę notkę napisałam jedną ręką, rzecz jasna.
Marcelina

Dwie trzecie w stresie, reszta w Londynie

Byliśmy całą bandą w mieście, którego nie ma. Jest Lądek, Lądek Zdrój. Spędziliśmy urocze, intensywne dwa tygodnie. I najważniejsze, co z tego wyjazdu zapamiętam, to nasze znakomite, dzielne, wesołe i ciekawe świata dzieci. Ledwo toto od ziemi odrosło, a tacy świadomi podróżnicy. Wymyślili sobie program próbowania brytyjskich potraw (namójdusiu, jak mawiają górale, nie miałam z tym nic wspólnego) i bez miauknięcia zjadali wszystko, co im podano. Baked beans i jacked potatoes, bekon, baraninę z miętowym sosem, rice pudding (z poświęceniem), fish&chips (z ulgą), niedzielny roast dinner, tosty z marmoladą pomarańczową – słowem, cały kanon. Wujek i ciocia – małżeństwo polsko-brytyjskie – dokładali starań, żeby młodzież zażyła wszystkich znanych z literatury smaków.
Łaziliśmy po muzeach. Długo. Godzinami. Na wyraźne życzenie dzieci, które dreptały po salach i radośnie wyszukiwały znane z internetu eksponaty. Łaziliśmy też po londyńskich ulicach, jeździliśmy piętrowymi autobusami, pociągami i metrem. Pojechaliśmy na dwudniową wycieczkę do Walii, gdzie karmiliśmy kudłate konie i spacerowaliśmy przy średniowiecznym zamku, odziani w malownicze gumiaki. Oczywiście chodziliśmy po sklepach, od spożywczaków, przez charity shops, po klasyczne centra handlowe. I tu dochodzimy do drugiej obserwacji. Mojej.
Otóż człowiek z polskim dochodem, nawet przyzwoitym, czuje się na Zachodzie jak dziad proszalny. Liczy uważnie, czy starczy na pociąg do miasta. Szczęśliwie nie musi liczyć, czy starczy na bilet do muzeum, bo wstęp wszędzie wolny. Brytyjski rząd słusznie zakłada, że państwowe muzea są własnością publiczną.
Wracając do dziada: wieczorami w dni powszednie restauracje i puby są pełne ludzi, którym się nie chciało gotować i poszli zjeść na mieście. Nie tylko londyńskie restauracje, walijskie – prowincjonalne – też. Społeczeństwo jest, ogólnie ujmując, najedzone, modnie odziane, zaopatrzone w ileś iRzeczy. Uprzejme i uśmiechnięte. Być może powierzchownie, być może w głębsze relacje towarzyskie nie wchodzą, nie da się wpaść na kawę do czyjegoś domu. OK. Nadal, miło na ruchomych schodach czy w sklepie widzieć uśmiech i słyszeć zwroty grzecznosciowe, zamiast ponurego, zmęczonego polskiego wejrzenia. Ciekawe, na ile jest to pochodną tego dziada, o którym wyżej.
Są oni jednak, ci sympatyczni ludzie, kompletnie spoganieni. Nie to, że ateiści, nie. Poganie. Lud pierwotny. Tatuaże, liczne kolczyki, naszyjniki z czaszek (plastikowych), ubrania z jakimiś potworami, w automacie z zabawkami za funta można sobie kupić laleczkę voo doo. Przedziwna mieszanka.
A wszystko to w pięknych dekoracjach. Ładne, spójne architektonicznie podmiejskie osiedla. Urocze domy na wsi. Wytworne kamienice zachodniego Londynu. Imponujące gmachy muzeów i pałaców, których nie trzeba było rekonstruować, bo nikt ich nie zbombardował ani nie zamienił w pieczarkarnię.

I tak sobie chodziliśmy, snując refleksje na przemian optymistyczne i mniej, a na deser wstąpiliśmy do M&M’s World, trzypiętrowego sklepu pełnego m&msów. Na tony. W najdziwniejszych kolorach. Niemożebnie drogich, mruknął dziad.

Ale i tak największym odkryciem był dla mnie sos miętowy: wyobrażałam to sobie jako słodkawe, zmiksowane coś z dodatkiem śmietany, a tymczasem jest to bardzo przyjemny, podobny do vinegreta, intenywny w smaku sosik z posiekaną miętą. Gdyby nie program kosztowania brytyjskich potraw, nigdy bym się nie pozbyła uprzedzeń.

Dwie trzecie Polaków żyje w stresie. Pozostali żyją w Londynie. Haha.
Marcelina

Sejmowa konferencja o ratyfikacji Konwencji Rady Europy o przemocy wobec kobiet

4 lutego 2014 r. w Sejmie RP odbyła się Konferencja dotycząca ratyfikacji Konwencji Rady Europy o zwalczaniu i zapobieganiu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej – następstwa dla jednostki, społeczeństwa i państwa.

Na konferencję zostało zaproszonych wielu wybitnych specjalistów z zakresu nauk prawnych i socjologii. Jako pierwszy głos zabrał prof. dr hab. Aleksander Stępkowski z Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, Prezes Instytutu Ordo Iuris.

Na wstępie podkreślił, że konieczność zwalczania oraz zapobiegnia przemocy wobec kobiet i przemocy domowej jest dla wszystkich jasna i nie budzi żadnych kontrowersji. Nasz system prawny przewiduje szeroką ochronę ofiar przemocy, bez różnicowania ich ze względu
na płeć.

Przedmiotowa konwencja budzi sprzeciw z innego powodu: zmienia ona bowiem reguły społeczne, a zasady, którymi rządzi się patologia próbuje rozszerzyć na wszystkich. Co najważniejsze także, konwencja opiera się na obcych nam kulturowo założeniach ideologicznych.

Preambuła naszej Konstytucji nawiązuje do tradycji i historii jako dobra wspólnego, natomiast wstęp do Konwencji stanowi, że przemoc wobec kobiet od wieków jest tym elementem, który doprowadził do dyskryminacji kobiet, oraz, że ma ona charakter strukturalny i jest przemocą ze względu na płeć.

Preambuła konwencji  – co zauważył prof. Stępkowski – wprost nawiązuje do poglądów Engelsa, który twierdził, że „Tak więc małżeństwo pojedynczej pary bynajmniej nie wkracza do historii jako pojednanie między mężczyzną i kobietą, a tym mniej jako najwyższa forma małżeństwa. Przeciwnie. Zjawia się ono jako ujarzmienie jednej płci przez drugą, jako proklamowanie nieznanej dotychczas w dziejach pierwotnych wrogości płci”.

Zgodnie z art 25 ust 1 Konstytucji RP, państwo jest bezstronne światopoglądowo, zatem przepisy tak nasycone ideologicznie są niezgodne z powyższym przepisem. Ponadto art 32 i 33 Konstytucji przewiduje równość wobec prawa kobiet i mężczyzn oraz zakazuje dyskryminacji ze względu na płeć. Natomiast beneficjentami konwencji mogą być tylko kobiety, tzn osoby, które definiują się jako kobiety.  Wobec powyższego art 4 ust 4 Konwencji stanowi, iż specjalne środki, niezbędne do zapobiegania przemocy ze względu na płeć i ochrony kobiet przed taką przemocą nie są uznawane za dyskryminację w myśl zapisów niniejszej konwencji.

Zgodnie z założeniami Konwencji eliminacja przemocy może nastąpić tylko poprzez dekonstrukcję porządku społecznego różnicującego ludzi ze względu na płeć. Godzi to wyraźnie w wartości wyznawane przez nasze społeczeństwo.

Ogromny niepokój i pole do nadużyć interpretacyjnych stanowi przepis Konwencji mówiący o wykorzenieniu praktyk, tradycji opartych na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn.

Temat nadinterpretacji i dalekosiężnych skutków konwencji poruszył następny prelegent, dr Pankiewicz, również z Instytutu Ordo Iuris. On także zwrócił uwagę na brak definicji stereotypów i nałożenie na państwo obowiązku edukacji w myśl ideologii gender. Podkreślił to co jego poprzednik, że w warstwie czysto technicznej konwencja jest bezużyteczna, bowiem wszystkie przepisy, których wprowadzenia się domaga, są już – często od dawna – w polskim ustawodawstwie karnym.

Natomiast Konwencja sprzyja powstaniu człowieka państwowego, od narodzin sformatowanego w określony sposób.

Dr Pankiewicz Oodniósł się także do strukturalnego charakteru przemocy, powołując w tym miejscu badania Antoniego Kempińskiego z lat 70., który już wówczas stwierdził, że częściej przestępstw z użyciem przemocy dopuszczają się wobec kobiet mężczyźni niepewni, sfrustrowani, o zachwianym poczuciu swojej męskości. Natomiast konwencja wprost mówi, że to co męskie jest złe i immamnetnie może prowadzić do stosowania przemocy wobec kobiet, chłopcy od małego mają być uczeni, że to co męskie jest niebezpieczne i złe.

Konwencja całkowicie pomija rzeczywiste przyczyny przemoc: alkoholizm, bieda, brak ojca itp.

Konwencja ma wiele warstw. Obecnie może nie wywołać większych zmian w Polsce, ale istnienie struktur międzynarodowych kontrolujących jej realizację może na przyszłość przyczynić się do nieodwracalnych zmian społecznych.

Bardzo ciekawe wystąpienie zaprezentowała Dr Walasiuk z Instytutu Prawa Karnego Uniwersytetu Białostockiego.

Zgodnie z art. 55 ust 1 Konwencji „Strony dopilnują, aby dochodzenia sądowe lub ściganie przestępstw określonych w art 35, 36, 37, 38 i 39 (przestępstwo zgwałcenia) niniejszej Konwencji nie były całkowicie zależne od zgłoszenia lub doniesienia wniesionego przez ofiarę, jeśli przestępstwo zostało dokonane w całości lub częściowo na terytorium takiej Strony oraz ponadto zagwarantują, że postępowanie może być kontynuowane, nawet jeśli ofiara wycofa swoje zeznania lub doniesienie”.

Przepis ten przyczynił się do zmiany art. Kodeksu karnego i sposobu ścigania przestępstwa zgwałcenia z ścigania wnioskowego na ściganie z urzędu. Zmiana ta dokonała się pomimo krytycznej opinii I Prez Sądu Najwyższego, Krajowej Rady Sądownictwa, Krajowej Rady Prokuratury i Prokuratora Gen.

Za zmianą lobbowali przede wszystkim eksperci powołani przez środowiska feministyczne, zmiana ta nie przyczyni się do polepszenia sytuacji ofiar.

Zmiana ta oznacza, że obecnie interes publiczny będzie przeważał nad interesem prywatnym ofiary. Przy obecnej zmianie istnieje duże ryzyko wtórnej wiktymizacji pokrzywdzonego.

Eksperci optujący za zmianą uważają, że ofiara często nie składa doniesienia z poczucia wstydu lęku, wstydu itp., teraz postępowanie będzie można wszcząć bez jej zgody i wręcz często wbrew niej.

W polskim prawie karnym już przed nowelizacją cofnięcie wniosku przez osobę pokrzywdzoną było prawnie irrelewantne, jednak zdaniem prelegentki takie pogwałcenie prawa do prywatności, jak ma to być obecnie jest niedopuszczalne. Nie uwzględnia w ogóle charakteru przestępstw seksualnych oraz zmian w psychice ofiary.

Do samej konstrukcji konwencji odniósł się socjolog prof. Korab.

Zwrócił on uwagę na brak precyzji w sformuowaniach umowy. Konwencja posługuje się wielkimi kwantyfikatorami, takimi jak „wszelkie”, „każdy”, „zawsze” itp. Znosi to wolność jednostki, nie wiadomo jakie zachowanie stanowi czyn zabroniony. W konwencji ideał jest rozumiany jako nakaz prawny. Ideał zaś może co najwyżej wyznaczać drogę, określać cel, bowiem nie ma on granicy realizacji. Natomiast prawne zobowiązanie obywateli do realizacji ideału jest z założenia niemożliwe. Może przyczynić się co najwyżej do stworzenia  przestępców. Na podstawie konwencji z każdego człowieka będzie można takiego przestępcę zrobić.

Lobby LGBT działa bardzo sprawnie, jeszcze krok, dwa, a sprawy większości społeczeństwa będą w rękach mniejszości. Francuski działacz pro-life Bernard Bisch przybliżył aspekt obrony rodziny jaki ma miejsce we Francji. Francuzi przechodzili podobną drogę od normalności do sytuacji, w której 13 maja ubiegłego roku senat zatwierdził ustawę obejmującą jednolitym prawem małżeńskim pary tej samej płci. Ustawa ta zezwala na adopcje dzieci parom homoseksualnym, wprowadzono pojęcie „rodzice tej samej płci”. Licznymi protestami, manifestacjami w obronie życia i rodziny rząd francuski interesuje się o tyle, iż w przekazie publicznym liczba osób biorąca w nich udział zmniejsza się parokrotnie. 24 marca 2013 r. według organizatorów uczestniczyło w marszu 1 400 tys. osób, według policji 300 tys. Francuski prelegent uprzedził też, że walka jest nierówna, bowiem media i środowiska postępowe, każdy sprzeciw – nawet najbardziej merytoryczny, interpretują jako homofobię, oraz mowę nienawiści wymierzoną w kobiety.

 

Na konferencji wystąpił również dr Grzelak, który przedstawił swoje stanowisko jako rozwinięcie następujących punktów:

1) trzeba przeciwdziałać przemocy wobec kobiet,

2) trzeba uruchamiać zasoby społeczne, żeby walczyć skutecznie, ustalić gdzie leży przyczyna

3) przepisy Konwencji nie przyczynią się do realizacji celu, czyli przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.

W swojej prezentacji dr Grzelak przedstawił wynik prowadzonych przez swój zespół badań przeprowadzonych na ponad 6 tysięcznej grupie młodzieży gimnazjalnej

Ponadto zwrócił uwagę też na art. 17 Konwencji, który nie stawia żadnych granic sektorowi prywatnemu, w tym mediom, a jedynie łagodnie zachęca do autoregulacji. Tymczasem media są jednym z ważniejszych nośników zwiększających seksualizację wśród młodych ludzi, co bezpośrednio wpływa na przemoc wobec dziewcząt.

Wszyscy prelegenci podkreślili, że sprzeciw wobec ratyfikacji Konwencji budzi jej warstwa ideologiczna, próba dekonstrukcji istniejącego porządku społecznego osadzonego w kulturze judeochrześcijańskiej, wpisanie przemocy w męskość oraz łączenie jej ze stereotypowymi rolami przypisanymi do danej płci, bez zdefiniowania o jakie dokładnie zachowania chodzi. Co może oznaczać, że stereotypem tym jest również monogamiczne małżeństwo pomiędzy kobietą i mężczyzną, jak również rodzicielstwo.

Powołanie zewnętrznych organów kontrolnych i brak definicji przemocy ze względu na płeć może przyczynić się do kryminalizacji zachowań niekrzywdzących, a wynikających z zasad kultury, oraz ograniczyć wolność i prawo do prywatności jednostek.

Jako podsumowanie, moża przytoczyć zdanie profesor Marii Ryś, która porównała konwencję do zupy grzybowej, która w większości składa się z prawdziwków, jednak dodanie kilku muchomorów czyni ją w całości trującą. Te przepisy „muchomory”, zamiast chronić, szczególnie boleśnie godzą właśnie w kobietę, w konsekwencji również w mężczyznę, a co za tym idzie w całą rodzinę.

Jest to na przykład Art. 14 Konwencji:

1. W uzasadnionych przypadkach Strony podejmują działania konieczne do wprowadzenia do oficjalnych programów nauczania na wszystkich poziomach edukacji materiałów szkoleniowych dostosowanych do zmieniających się możliwości osób uczących się, dotyczących równouprawnienia kobiet i mężczyzn, niestereotypowych ról  przypisanych płciom, wzajemnego szacunku, rozwiązywania konfliktów w relacjach międzyludzkich bez użycia przemocy, a także dotyczących przemocy wobec kobiet ze względu na płeć oraz prawa do nienaruszalności osobistej.

2. Strony podejmują działania niezbędne do promowania zasad, o których mowa w ust. 1 niniejszego artykułu, w instytucjach edukacyjnych o charakterze nieformalnym, a także w obiektach sportowych, kulturalnych i rekreacyjnych oraz w mediach.

AG & AZ