95 urodziny Polski

Dzisiaj świętujemy rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918r. Rodzinnie weźmiemy udział we Mszy Świętej w intencji Naszej Ojczyzny. W godzinie miłosierdzia (pośród zdjęć wystawy fotograficznej zatytułowanej „W poszukiwaniu tożsamości”) po odmówieniu Koronki do Miłosierdzia Bożego, wspólnie z wiernymi w kościele będziemy śpiewać pieśni patriotyczne.

Wg. Słownika Języka Polskiego PWN, niepodległość to niezależność jednego państwa (narodu) od innych państw w sprawach wewnętrznych i stosunkach zewnętrznych; niezawisłość, suwerenność, wolność.

Zastanawiam się jak przekazać dzieciom wartości patriotyczne, jak mówić o wolności, suwerenności, kiedy jako rodzic czasami czuję strach, zniewolenie i ograniczenie wolności przez państwo. Tak naprawdę dzisiaj też musimy walczyć o wiarę, o rodzinę, o tożsamość narodową, o wolność, o zachowanie tradycji narodowej i kulturowej.

Myślę, że razem z dziećmi zrobimy dzisiaj coś kreatywnego by upamiętnić ten dzień, gdyż czujemy się zaproszeni na 95 urodziny Polski.

Dla najmłodszych i nie tylko polecam film animowany, w którym można znaleźć odpowiedź na rożne pytania, między innymi: Jak wygląda godło Polski? Co symbolizują czerwień i biel? Dlaczego Mazurek Dąbrowskiego jest wyjątkową pieśnią?

Grzegorz Zawada

Eugenia od wdzięczności

W okolicach Wszystkich Świętych zawsze myślę o mojej mamie. Jutro przypadają jej urodziny, a mam też głębokie przekonanie o jej świętości. Umarła ponad dziesięć lat temu, byłam przy jej śmierci, a przedtem spędziłam przy niej całe dzieciństwo – do czasu pójścia na studia.
Miała wiele cech, które ją wyróżniały w tym środowisku poczciwych, pracowitych i przyziemnych Ślązaków, i to inny temat: skąd jej się wzięła taka romantyczna, oderwana od banału dusza. Kochała Boga, dzieci, przyrodę i poezję, zachwycała się zrudziałą lebiodą i płakała ze wzruszenia na przedszkolnych przedstawieniach. Nie miała wielu koleżanek, bo nie plotkowała i nie dało się jej skłonić do obgadywania bliźnich, a kobiety z sąsiedztwa nie bardzo chciały rozmawiać o książkach i dzieciach. Witała się serdecznie z pijaczkami pod sklepem, a potem opowiadała mi, że jeden z nich był w młodości świetnym tancerzem, a inny ładnie rysował, i że ona zawsze w nich widzi tych ładnych chłopców, a nie śmierdzących żuli. Przyszli potem na jej pogrzeb, choć w kościele nie byli od wielu lat.

Ale gdybym miała wskazać najbardziej charakterystyczną dla niej postawę, dominującą cechę – byłaby nią wdzięczność. Często mówiła „dzięki Bogu”, i nie był to czczy przerywnik, tylko rzetelne dziękczynienie. Pierwsza modlitwa, której uczyła malutkie dzieci, brzmiała „Dziękuję Ci, Boże, za dobry dzień/za dobrą noc”. To może nie byłoby takie niezwykłe. Bardziej zdumiewająca była jej umiejętność chowania w sercu pamięci o wszystkim dobrym, czego doświadczyła od ludzi. Opowiadała mi historie ze swojego ubogiego i niewesołego dzieciństwa (jej ojciec wcześnie ją osierocił) – i każda taka opowieść zawierała mnóstwo szczegółów. Że kiedy przystępowała do Pierwszej Komunii, dostała od zamożnej ciotki materiał na sukienkę, świecę i wstążki do warkoczy. Że kiedy leżała w szpitalu na ślepą kiszkę, inna ciotka przyniosła jej koszyczek z kolorowymi marcepanowymi jajeczkami (był czas Wielkanocy). Że na urodziny, przypadające późną jesienią, dostała kiedyś piękny bukiet z przekwitłych nawłoci i kolorowych liści. Wspominała ludzi dawno pomarłych, którzy wiele lat wcześniej oddali jej drobną przysługę, jak ten starszy pan, który zobaczył ją idącą z płaczem do szkoły i zapytał, co się stało. A mała Gienia płakała, bo pani kazała im przynieść patyczki-liczmany, a jej nie miał ich kto zrobić, bo babcia pewnie pracowała na czyimś polu dla zarobku. I tamten starszy pan wystrugał jej na szybko dwadzieścia patyczków z witek czerwonej wierzby, i miała najładniejsze w całej klasie. Myślę, że wiele lat Czyśćca odjął sobie ten człowiek, dawno obrócony w proch, dzięki czerwonym patyczkom. Mama nigdy nie zapomniała odmówić za niego „Wieczny odpoczynek”.
Setki opowieści, snutych wieczorami. Prosiłam: „Mamo, powiedz, jak to było wpiyrwej”, a mama opowiadała. O panu Erichu, który wdepnał w kupę, o ciotce Marynie z Żor, której świnie zeżarły jedwabną bluzkę, o kuzynce Sztefce z Chwałowic i o starce Jozefie. I zawsze dodawała, że to od ciotki Maryny dostała te marcepanowe jajeczka, najpiękniejsze na świecie, a od ciotki Sztefki pyszne cukierki z gałązkami chmielu na papierku. Że góralska gaździna, która przyjechała po wojnie na opuszczone przez sąsiadów-volksdeutchów gospodarstwo, uratowała jej życie – bo miała krowę i dawała dla mamy, urodzonej w 1945 „po froncie”, mleko. Babcia chorowała na tyfus, krowy nikt nie miał, po armii wyzwolicieli nie został żywy nawet kot – i dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie pani Buńdowa, która posyłała dla niej codziennie kubek mleka.
I tak dalej. Wstążki, cukierki, patyczki, unieśmiertelnione w pamięci i opowieści, zachowane nawet po mamy śmierci w głowach jej córek. Dawno umarłe ciotki i sąsiadki, które może na Sądzie Ostatecznym wylądują po właściwej stronie dzięki miłosierdziu okazanemu tej małej dziewczynce, która przez całe życie nie przestała im dziękować.

Nauczyła mnie tego. Ja też dziękuję. Szczególnie jestem Bogu wdzięczna za moją mamę, świętą Eugenię od Wdzięczności.

Marcelina

Otwórz oczy, patrz!

Natchnęło mnie na filozofowanie w deszczową niedzielę spędzaną w zaciszu domowym z dziećmi  i w oczekiwaniu na wiadomość od Męża… 🙂

Czynniki zewnętrzne mają często duży wpływ na to, jak wygląda nasza codzienność. Zapewne każdy stara się ten wpływ minimalizować, aby mieć poczucie suwerenności i samostanowienia, a przede wszystkim wolności. Bo przecież ta prawdziwa wolność, to nie sprawa braku krat, ale wolnego ducha.

Idąc tym tropem zaczęłam zastanawiać się, jak ma się moja wolność do faktu, że będąc w małżeństwie, większość czasu spędzam oddzielona z dziećmi od męża. Jest to  tyleż  zależne od nas, co dzisiaj dość trudne  do zmiany. Jak więc się odnaleźć, jak radzić sobie w tej przestrzeni małżeńskiej, gdy jest ona tak bardzo okrojona do niewielu dni w ciągu miesiąca? Wiem, że w takiej sytuacji jest wiele rodzin w Polsce. Inne z kolei decydując  się na emigrację, zostawiają  w kraju dalszych krewnych, przyjaciół, środowisko, dotychczasową pracę (lub jej brak…) i odnajdują swoje spełnienie za granicą. Pozostałe  –  pewnie w większości  – borykając się z prozą życia, walczą o przetrwanie na różnych polach.

Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na radość i szczęście…? Ano jest.

Ostatnio, gdy mieliśmy wyjątkowo dobre chwile z Mężem i dziećmi, dzięki Bogu dotarło do mnie, że owszem – ilość (tego dobrego czasu) się liczy – ale ważniejsza jest jakość. Ona  decyduje tak naprawdę o jakości całego życia. Nam jest dane od dawna przeżywać jedynie część czasu razem. Dlatego postanowiłam przede wszystkim zauważać, a potem cieszyć się świadomie z KAŻDEJ dobrej chwili, nie bagatelizować ich, nie mówić „mnie się to należało” lub „to nic takiego”. Cieszyć się jak z największego i niezasłużonego daru – bo te dobre chwile są tego warte.  Zmieniła mi się przez to perspektywa na całe życie. Skoro doświadczam szczęśliwych chwil, to w całym rozrachunku i życie staje się szczęśliwe, pomimo trudności i braków. I dla tych chwil ulotnych i zbyt krótkich być może, warto żyć, warto się trudzić. Są one „depozytem” na trudniejsze momenty i podwaliną, na której można się oprzeć w Bogu.

Może nie dzieją się rzeczy spektakularne, ale zawsze, ZAWSZE znajdą się jakieś dobre zdarzenia, które mogą cieszyć, jeśli … jeśli nie mijają zignorowane, niezauważone lub zbagatelizowane… I choć sytuacja zewnętrzna pozostaje zwykle bez zmian, wewnętrzna przestrzeń wolności i dystansu ma szansę powiększać się. Sens życia leży w tym dobru, które rzeczywiście zauważamy i którego doświadczamy  –  i może jeszcze bardziej w tym, którym się dzielimy.

A wiadomość od Męża właśnie nadeszła. 🙂

Basia

Prysznic z różańcowych paciorków

Złe uczynki to nie tylko złamanie zasad Bożego Prawa, lecz realne odsunięcie się od Stwórcy. Wie o tym dobrze Nieprzyjaciel, dlatego, kiedy tylko uda mu się skusić nas do małej rzeczy, prze dalej, aby pogrążyć nas jeszcze bardziej. Jego głównym celem jest doprowadzenie nas do stanu, w którym bliskość Boga zaczyna nas krępować. Pamiętacie Adama? „Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się” (Rdz 3, 10). Dokładnie tak samo i my postępujemy.

Jedni reagują na to nieczułością, w której zbawienie staje się kwestią mało istotną, inni przeciwnie – przewrażliwionym skrupulanctwem. Każdy grzech urasta do gigantycznych rozmiarów i staje się tak wielką winą, że nie śmiemy nawet spojrzeć w stronę Boga. Choć wydaje nam się wówczas, że korzymy się w pokorze, w rzeczywistości nadmuchujemy balon pychy. Pycha bowiem lubi się chełpić pozorami skromności i uniżenia.

W obu przypadkach stajemy przed realnym problemem, jak wrócić do Boga. Albo właśnie przestało nam na tym zależeć, albo też skupiamy się na rozpamiętywaniu naszej małości. Z pomocą przychodzi nam wówczas – tak mało dziś poważana – rutyna modlitewna. Rutyna działa poza naszymi emocjami, wiąże się z zewnętrznymi zjawiskami, jak wieczorna pora, czy codzienna praca w kuchni. Jeżeli mamy wyrobiony nawyk takiej modlitwy, pojawia się ona samoistnie. Uruchamiam samochód i zaczynam odmawiać Różaniec. Nawet o tym jeszcze nie wiem, ale z każdym „Zdrowaś Maryjo” spływa na mnie strumień wody, który zmywa zaschniętą skorupę oddzielającą od Boga. Potem przychodzi radość, że Niepokalana pomogła uporać się z problemem, z którym sam nie dawałem rady.

Warto włączać w takie rutyny także nasze dzieci. Im też czasem może się przydać modlitewny prysznic.

Maciej

Czas z dziećmi: how much is too much?

Zastanawiam się nad zagadnieniem spędzania czasu z dziećmi. Rodzice, z którymi rozmawiam, najcześciej mówią „spędzam z dziećmi dużo czasu”, albo „wolę spędzić mało czasu, ale konstruktywnie, niż przebimbać cały dzień i się frustrować”. Temat frustracji w ogóle w tym kontekście wyłazi prawie zawsze.
Wierzę, że matki, które mówią o zmęczeniu i irytacji przy zbyt dużej dawce „sam na sam” z dzieciętami, mówią prawdę. Że nie przemawia przez nie lenistwo czy egoizm, tylko faktycznie mają po kokardę, jestem w stanie to do pewnego stopnia zrozumieć.
Ale u mnie jest inaczej. Albo mam zryty garnek, albo wyjątkowo udane dzieci, albo nie wiem co. Spędzam z nimi całe dnie, do szkoły nie chodzą. Wożę starszaków na zajęcia, ale w tym czasie bawię się z młodszymi (np. chadzamy z dwulatkiem na zajęcia plastyczne, żeby kto inny sprzątał po jakże rozwojowym malowaniu raczkami). Do powrotu Ojca z pracy jesteśmy nierozłączni. I reakcja większości matek na taką wizję jest dość paniczna, ewentualnie spotykają mnie wyrazy podziwu (charakterystyczne „Podziwiam…”, wypowiadane tonem „…ale nie daj Boże, zebym miała naśladować”). Dlaczego? Przecież to moje własne dzieci, podobne do mnie, najukochańsze. Z kim mam chętniej przebywać? (Z mężem, to osobna sprawa). To jest powołanie i praca. Czy mam czasem ochotę cisnąć to wszystko i się oddalić w podskokach? Jasne, ale proszę mi wskazać człowieka, który nigdy nie chciał się oddalić w podskokach z miejsca pracy, choćby dowolnie pasjonującej i lubianej. Czy dzieci mnie irytują? Ależ. Tak samo irytowali mnie czasem współpracownicy, kiedy chadzałam jeszcze do biura. Za to frajda, jaką mam z wychowywania dzieci dokładnie w taki sposób, jaki uważamy za najlepszy, podtykania im dokładnie tych książek, które w danym momencie są odpowiednie, pokazywania im tego kawałka świata, którym się zainteresowali (porostów/drzew/tworzenia kolorów/powstawania chmur/liczb ujemnych/uzbrojenia wojów Mieszka I) – jest nieporównana.
Rzecz jasna, nie poświęcamy całego dnia na zajęcia edukacyjne, nie snuję się za młodymi, przytruwając o porostach od rana do nocy. Nie mam parcia na „quality time”, bo jak nie teraz, to za godzinę będą gotowi do słuchania/pisania/liczenia. Jeszcze nie było dnia, który przeszedłby kompletnie bezproduktywnie, bo nasze dzieci mają w sobie potężną naturalną ciekawość i nie zdzierżą, żeby się czegoś nie nauczyć. I trudno się nie cieszyć widząc, jak się rozwijają.

Jednakowoż matka też człowiek, a człowiek potrzebuje urlopu. Każdy. Jak odpocząć, mając do dyspozycji dość ograniczony czas? We własnym domu się średnio da, można ewentualnie wyszarpnąć wieczorną godzinę czy dwie i pobyć z mężem, a są duże szanse, że jedno z nas zaśnie w połowie zdania. Naszą metodą są wyjścia i wyjazdy. Wychodzę czasem wieczorami sama, albo wieziemy stado do dziadków, zostawiamy uszczęśliwionych perspektywą słodkiej herbatki i wychodzimy oboje. Albo idziemy w gości, koniecznie do ludzi dzieciatych. Dzieci się kłębią we własnym towarzystwie, a my rozmawiamy w miarę spokojnie. Monika pisała o odpoczynku w kościele – ja w kościele z dziećmi nie wypoczywam, choć są grzeczni i zasady mamy takie same, tzn. wolno być cicho i wolno się modlić. Odpoczywam na samotnej adoracji, to tak. Modlitwa najczęściej brzmi „Panie Jezu, ja tu sobie przy Tobie poklęczę, ale gadać nie mam siły”.

Człowiek potrzebuje też hobby, dla mnie hobby jest praca społeczna i zarobkowa (wykonywana w domu) w wymiarze, jaki aktualnie jestem w stanie ogarnąć bez szkody dla dzieci. Mniemam, że kiedy dzieci podrosną, ten wymiar się zwiększy. Póki co ciągnę parę etatów i oszczędzam całą fortunę, którą należałoby zapłacić szkole, przedszkolu, niani i pani gospodyni. I lubię i chcę spędzać dużo czasu z dziećmi. A że czasem jestem strasznie zmęczona? Jak mawia moja mega wielodzietna koleżanka: „Życie to nie sanatorium”.

Marcelina