Święty spokój

Gdzie umęczeni codziennym hałasem rodzice wielodzietni będą mogli w spokoju wyciszyć się przez godzinę nie wysyłając własnych dzieci w kosmos? Nie –  nie jest to  zamknięta na cztery spusty łazienka. Wszyscy wiemy, że szepty maluchów czyhających pod drzwiami potrafią być w najwyższym stopniu irytujące.  Nie, nie jest to również własne łóżko o północy –  dziecięce bose nóżki regularnie co kilkanaście minut przypomną nam, że sen jest możliwy w najbardziej wymyślnych pozycjach. Przygnieceni kilkoma bezwładnymi ciałami  będziemy nad ranem oddychać  z trudem  – próbując ustalić czyja noga  odcina nam dopływ powietrza. Pudło.

Po urodzeniu trzeciego dziecka ze zdumieniem odkryliśmy, że jedyne miejsce, w którym dane jest nam się wyciszyć,  to kościół. Co za rewelacja! W kościele nie wolno biegać. W kościele nie wolno krzyczeć. W kościele nie wolno się bawić. Nie wolno też hałasować. Nie wolno jeść.  To naprawdę cudowna budowla. Absolutnie wspaniała. Do tego pozwala się w niej na wiele. W kościele wolno dziecku być grzecznym. Wolno też  siedzieć w ławce i słuchać Mszy. Wolno mieć złożone ręce. Wolno klęczeć. Chłopakom wolno służyć. Czego chcieć więcej?

Tak, rodzice wielodzietni odpocząć mogą jedynie na Mszy świętej,  nabożeństwie i adoracji. Im więcej mamy dzieci – tym bardziej jesteśmy o tym przekonani. A także – im bliżej  ołtarza umieścimy dzieci, tym łatwiej będzie im skupić się  i wyciszyć. Od dziesięciu lat okupujemy pierwsze ławki. Czasami musimy się  z nich nagle ewakuować  na zewnątrz, by do rozkosznego łobuza dotarło, że  kościół to nie miejsce dla wrzeszczących bachorów. Dzieci szybko się uczą. Jeśli ich  nie karmiliśmy na Mszy – nie zażądają od nas kanapki w jej trakcie. Jeśli nie poiliśmy ich soczkiem – nie poproszą o butelkę. Nie poproszą też o zabawkę, jeśli od początku będziemy im wpajać, że kościół to nie plac zabaw. Jeśli tylko damy im szansę, będą przez godzinę w skupieniu trwać ze złożonymi rekami i się modlić. Im częściej będziemy prowadzić je do kościoła, tym szybciej dostrzegą, ze to miejsce wyjątkowe i święte. Tam gdzie świętość, tam spokój.

Monika Kogut

Lektury: obowiązki, nawyki i mielonka

Na blogu, który czasem podczytuję, a z autorką którego nie zgadzam się prawie w żadnym punkcie, przeczytałam dziś tekst na temat lektur szkolnych. Że archaiczne. Że dziś nikt nie wie, co to stalówka. Że dzieci z Bullerbyn wcale nie żyły w sielankowym świecie, bo wracały same przez las ze szkoły. Że zamiast dzieci z Bullerbyn powinni być Lasse i Maja oraz Pan Kuleczka.
I wreszcie – że lektury szkolne powinny wyrabiać nawyk i przyjemność czytania, a nie wzbudzać uczucia patriotyczne itd.
Zawsze mnie dziwi takie stawianie sprawy. Że ALBO koniecznie trzeba czytać tylko stare, sprawdzone, klasyczne, a wszelka współczesność to zuooo, ALBO należy się przerzucić na literaturę aktualną, poprawną politycznie, świeżutką – i darować sobie wszystkie ramoty.
Nasze dzieci znają dużo książek. Z upodobaniem słuchają rodziców albo audiobooków, siedmiolatek dodatkowo czyta samodzielnie. Czasu mamy dość, homeschooling daje szerokie możliwości. Na świecie jest niewiarygodnie dużo dobrych książek dla dzieci i ciągle powstają nowe.
Młodzi z jednakową swobodą poruszają się w świecie Karlssona z dachu, Bzyka i Rączycy z parapetu, Mikołajka z francuskiej podstawówki i zbójnika Rumcajsa z CK Rzacholeckiego Lasu. Do tego jeszcze Binta nam tańczy, Mysia ma urodziny, a kretowi ktoś narobił na głowę. Czytamy obecnie to wszystko naraz, rozdział tego, rozdział owego. Stare, nowe, polskie, amerykańskie, europejskie. Mali mają rewelacyjne ucho do cytatów, umieją parafrazować i z wdziękiem erudytów korzystają ze zmagazynowanych w łepetynach zasobów.
A ja zastanawiam się, czy szkoła w ogóle jest w stanie wyrobić w dziecku nawyk czytania. Kiedy sobie przypomnę tzw. przerabianie lektur (przerabianie na mielonkę, ohydny wyrób pt. o czym była książka, charakterystyka bohaterów i opisz jak wyglądał Antek po ciężkim dniu pracy) – śmiem wątpić. Mój osobisty nawyk, czy nałóg, ma zupełnie inne źródła i wziął się z długich godzin spędzanych nad książkami, które mi się podobały. To jest klucz. Nie da się dobrać kanonu lektur, które wszystkim podejdą.
Do tego dochodzi system wartości rodziców. Wolałąbym, żeby nie zmuszano moich dzieci do czytania rzeczy wprost sprzecznych z wiarą i przekonaniami, które im wpajam. Bo ja tu w pocie czoła zapodaję nawozy i okopuję te moje roślinki, a ktoś im może kazać czytać książkę, która na nie zadziała jak randap, nie przymierzając.
Jaki z tego morał? Kanon lektur jest bez sensu, przynajmniej w pierwszych klasach. Wymóg przeczytania na przykład trzech książek na semestr – ok, ale niech to będą dowolne utwory, a nie koniecznie Plastuś czy inne kukuryku.

Tak, wiem, łatwo mi mówić, moje dzieci nie chodzą do szkoły. Hłe hłe.

Marcelina

Syndrom Ciechocinka

Za młodu sporo podróżowałam po tzw. świecie, byłam w Afryce, Stanach itd. Udało mi się zobaczyć kawał Europy. Kiedy pojawiły się dzieci, podróże stały się siłą rzeczy krótsze. Była jeszcze jakaś Anglia, jakaś Holandia, a kiedy dzieci zrobiło się troje, postawiliśmy na hasło „poznaj swój kraj”. Z różnych względów, trochę finansowych, trochę organizacyjnych – słowem, nie zmieniając częstotliwości podróży zaczęliśmy objeżdżać Polskę. Dostarczało nam to wiele radości. Pewnego razu uznaliśmy, że trzeba zahartować i najodować nasze i tak zdrowe jak konie dzieci i zawieźć je do Ciechocinka na kilka tygodni. Zarezerwowalismy pokój w pensjonacie.
Jakoś na dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem wpadła mi w ręce oferta kilkudniowego pobytu w Hiszpanii, nad oceanem, na końcu dawniej znanego świata: mój sen idioty, dotychczas niezrealizowany. Odruchowo zapaliliśmy się do pomysłu, ale po chwili dotarło do nas, że albo Hiszpania – 4 dni – albo Ciechocinek, dwa i pół tygodnia. Albo wleczenie dzieci kurcgalopem przez Santiago de Compostella, albo powolne spacery pod tężniami.
Rozsądek zwyciężył, uznaliśmy, że zostajemy przy pierwotnych planach.
Tego wieczora siedziałam ze łzami w oczach przed komputerem i wyżalałam się koleżankom z forum, że już nigdy nic mnie nie czeka. Że czasy ekscytujących wypraw minęły. Że już zawsze będzie tylko Ciechocinek. Pi…ony Ciechocinek.

Pojechaliśmy. Bawiłam się świetnie, mielismy dużo czasu na wszystko, zażywaliśmy kurortowych atrakcji (riksze, kawiarnie itd.), dzieci robiły wyścigi wzdłuż tężni, tańczyły w parku do dancingowych melodii dobiegających z sanatoriów, kolekcjonowały kauczukowe kulki z automatu i może nawet się zahartowały, bo w sezonie jesienno-zimowym jak zwykle nie chorowały.

Od tamtego czasu syndrom pi..onego Ciechocinka już u mnie nie wystąpił. Przekonałam się, że wszędzie może być świetnie, ekscytująco, śmiesznie i pięknie. Pewnie, że się wybierzemy gdzieś dalej, najstarszy starszak już informuje, że chce zobaczyć Rzym i Transylwanię, na wiosnę szykuje się nam Londyn – jednak w Ciechocinku nauczyłam się nie marudzić na to, co jest i doceniać wakacje z dziećmi, gdziekolwiek się uda je spędzić. Ale o tym już mówiłam.

Marcelina

ustawa antyprzemocowa raz jeszcze….

Już nawet po pobieżnej lekturze raportu NIKu dotyczącego realizacji zadań, które postawił sobie  ustawodawca w nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, na podstawie której zostało wydane rozporządzenie Rady Ministrów  określające nową procedurę Niebieskiej Karty, widać, że klasyczny podział, w którym to policja zajmuje się ściganiem przestępczości, jest ze wszechmiar słuszny.

Nowelizacja ustawy bardzo zbiurokratyzowała całą procedurę, co spowodowało znaczne zmniejszenie ochrony ofiar przemocy. Okazuje się, że procedura działa świetnie dopiero jak komuś naprawdę zależy, aby daną sprawą się zająć, np w sprawach rozwodowych, gdzie założenie NB służy pozbawieniu drugiego rodzica możliwości opieki nad dzieckiem…. CDN

A troszkę nie na temat raportu, ale ściśle z tematem powiązany jest problem odbierania dzieci z powodu biedy. Niedawno wszyscy zostaliśmy porażeni informacją, że od początki 2012 r. dokładnie 1827 dzieci zostało zabranym rodzicom z powodu ich ubóstwa, braku mieszkania, pracy itp. Takie dane zostały zawarte w raporcie resortu polityki społecznej…. No tak, łatwiej umieścić dzieci w DD, niż realnie pomóc rodzinom znajdujących się w tragicznej sytuacji materialnej, nieporadnym, zagubionym. Za to ingerencja tam, gdzie jest katowanie, znęcanie się, jest ryzykowne, trudne i przy dużej biurokracji daje możliwość odwlekania sprawy w nieskończoność.

Za rok – znów wrzesień

Zapisane w Konstytucji RP prawo do darmowej edukacji brzmi jak utopia, kiedy przed każdym nowym rokiem szkolnym rodzice wydają na podręczniki swoich dzieci nawet po kilka tysięcy złotych. Wystarczy, że rodzina wychowuje dwoje dzieci uczęszczających do szkoły, by wydatek na podręczniki sięgnął tysiąca złotych. Koszt podręczników dla jednego dziecka nierzadko bywa równy kwocie uznanej przez ustawodawcę za niezbędne minimum zapewniające byt, poniżej której przysługuje zasiłek.

Rodzice w Polsce czują się ubezwłasnowolnieni tym, że muszą płacić za podręczniki, bez nadziei na zatrzymanie bezsensownie galopujących zmian programowych, których natychmiastową konsekwencją są wymiany podręczników. Niestety, rodzice są także pozbawiani możliwości autorytatywnego wychowania młodego pokolenia w poszanowaniu dóbr materialnych – w tym pomocy szkolnych, gdyż wypełnione i „nieważne” już podręczniki trzeba przecież utylizować. Warunki zaczynają dyktować wydawcy, odpowiedzialne za sytuację Ministerstwo gubi się w kolejnych ustawach, co skutkuje niedopracowaniem programów nauczania. Powtarzająca się co roku sytuacja paradoksalnie nie potęguje sprzeciwu rodziców. Jednak powoli wśród europejskich sąsiadów zaczynamy uchodzić za krezusów, których stać na wyrzucanie co roku całych kompletów szkolnych podręczników.

W Stowarzyszeniu Mamy Róży powstał pomysł zainicjowania ogólnopolskiej akcji, w której rodzice będą mogli wypowiedzieć się na temat podręcznikowych absurdów i zaproponować zmiany normalizujące obecny stan rzeczy. Dalekosiężnym celem akcji są reformy systemowe, które wyegzekwują od Państwa odpowiedzialność za decyzje w kwestii edukacji przyszłych pokoleń. Z uwagą chcemy też przyjrzeć się projektowi cyfryzacji polskich szkół oraz e-podrecznikom.

Czy i co nam, rodzicom, uda się w tej kwestii zrobić – nie przewidzimy. Natomiast wychowując odpowiedzialnie nie możemy czekać, aż nasze dzieci rozwiążą ten problem. Jeżeli nie pokażemy młodym pokoleniom, jak wygląda normalność, skąd będą wiedziały, jak ją do niej dążyć? Tymczasem, za rok – znów wrzesień.