Rodzic z zasady podejrzany

Współcześnie państwo reguluje wiele kwestii dotyczących życia społecznego. Nic nowego. Nowością jest fakt, że wkracza coraz częściej w życie prywatne rodzin, ograniczając tym samym wpływ rodziców na swoje dzieci i podważając ich prawo do decydowania w sprawach kluczowych.

Obowiązek szkolny.

Wiek szkolny obniżono do szóstego roku życia bez podania sensownego argumentu uzasadniającego ten przepis. W przekazie medialnym uzasadnienie brzmi: tak jest w Europie. Czyli w Europie (jakby Polska leżała na innym kontynencie) dzieci rozpoczynają naukę wcześniej niż u nas. Jesteśmy zacofani. Gońmy Europę. Pojawia się także argument ekonomiczny. Argumentów merytorycznych brak.

Wychowanie do życia w rodzinie.

Istnieją dobre programy nauczania, np. Wędrując ku dorosłości Teresy Król. Mimo to co jakiś czas słyszymy o nowych pomysłach osób na stanowiskach, które chciałyby uświadamiać dzieci i młodzież. Rodzice obawiają się – i słusznie – że w ramach edukacji dzieci mogą być uświadamiane z tym, w co w religii nazywane jest grzechem, a w społecznym odczuciu dewiacją.

Edukacja i wychowanie dzieci należą do elementarnych kompetencji rodziców. Należały od zawsze. Pan uczcił ojca przez dzieci, a prawa matki nad synami utwierdził (Syr 3, 2). Nie rezygnujmy. Wymagajmy od siebie i od dzieci.

Joanna

Początek i koniec

Prababcia i prawnuczka. Patrzą na siebie, Babcia leży w łóżku, młoda łypie jednym okiem z moich kolan.
Babcia jest codziennie słabsza, chudsza, bardziej przezroczysta. Codziennie odchodzi o kroczek dalej od nas i naszych spraw. Dzielna i zacięta jak zawsze, ale coraz bardziej bezbronna.
Jedzą obiad, mała dziewczynka w wysokim krzesełku i stara kobieta w łóżku. Siedzą z jednakową uroczystą niepewnością, powoli unoszą łyżkę, ambitnie próbują nie uronić ani kropli zupy. Pulchna, miękka łapka i zmęczona, strasznie spracowana, chudziutka dłoń – pracują jednakowo dzielnie.
Pieluchy w dwóch rozmiarach leżą w łazience.
Znowu się sobie nawzajem przyglądają, Babcia znowu pyta, jak Mała ma na imię – niepokonana Babcia, która pamiętała wszystko i zawsze. Znowu się cieszy, że imię na cześć jej matki.
Kończy się epoka, przecież od dawna było wiadomo, że musi tak być, że rówieśnicy Babci dawno poumierali i że na nią też przyjdzie kolej. A jednak aż trudno uwierzyć, patrząc na tę drobną postać, że to ta sama osoba, która potrafiła pracować jak kombajn, wykłócać się do upadłego, liczyć jak komputer i jak on zapamiętywać dane (także niewygodne). Trudny, ale imponujący człowiek-instytucja.
Teraz pyta mnie, jak mam na imię, traktuje mnie uprzejmie, opowiada kilka anegdot. Ciekawe, co zostaje w pamięci, takie niby drugorzędne rzeczy, a najwyraźniej miały dla niej jakieś szczególniejsze znaczenie. A może nie, może po prostu chwilowo wypłynęły na wierzch.
Moją Siostrę, która się Nią stale opiekuje, kojarzy dobrze i wyraźnie jej ufa. Czasem wraca dawna ironia, i na przykład na pytanie: „I jak zupa, Babciu? Może być?”, odpowiada krótko „Musi”.
Potem znowu rozpoznaje, kim jestem, pyta o Metera, prosi, żeby przyprowadzić dzieci. Starsi przychodzą z powagą, stoją zakłopotani, ale nie przestraszeni. Jakoś – widzę to – rozumieją.
Na rękach mam najmłodszą. Machają do siebie, moja córeczka i moja Babcia, z dwóch krańców ziemskiej rzeczywistości.

Uklęknąć przed Chrystusem

W kościele w podwarszawskim Józefowie jest boczna kaplica, którą szczególnie lubię. Na ścianie wisi wielki krucyfiks, pod nim stoją klęczniki. To niezwykłe miejsce na modlitwę, u stóp krzyża. „Ach, ja Matka boleściwa, pod krzyżem stoję smutliwa, serce żałość przejmuje”, śpiewamy w „Gorzkich żalach”. Tutaj można te słowa najlepiej zrozumieć.

Gdzie jeszcze możemy upaść na kolana przed Chrystusem? Na pewno podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, to pierwsza rzecz, która przychodzi do głowy. Ale Chrystus Eucharystyczny patrzy na nas nie tylko z monstrancji, ale też z ręki kapłana, kiedy podchodzimy przyjąć Komunię Świętą. Jak wiele osób nie potrafi się wtedy zatrzymać, skupić, przeżywać momentu, kiedy Bóg przychodzi do naszego serca. Nie dajmy się w tej chwili prowadzić spiesznym tempem procesji wiernych, uklęknijmy, pomyślmy o Zbawicielu.

Chrystus przychodzi do nas także poprzez Słowo Boże. Czy potrafimy to docenić? Czy znajdujemy czas na regularną lekturę Pisma Świętego, na rozważanie przeczytanych fragmentów? Brak czasu i zabieganie nie jest żadnym wytłumaczeniem. Na tyle innych spraw znajdujemy czas – na gazetę, telewizję, facebooka. A przecież to tylko zjadacze czasu, z których nie ma realnej korzyści. Jeżeli brakuje nam wytrwałości, poszukajmy stron internetowych, czy aplikacji na komórkę, które będą dostarczać nam codzienną porcję lektury biblijnej, najlepiej z dobrym komentarzem.

I sprawa najtrudniejsza – Chrystus, który przychodzi do nas w drugim człowieku. Przed takim Chrystusem jest nam wyjątkowo ciężko uklęknąć. Bruce Marshall pisał o tym w swojej książce „Chwała córy królewskiej”: „Czasem księdzu zdawało mu się nawet, że Bóg starał się wynagrodzić dobrym protestantom niezawinioną utratę wiary, pozwalając im bardziej kochać bliźnich niż katolikom, chociaż na ogół nie czynili tego z nadprzyrodzonych pobudek. Katolicy oczywiście lepiej umieli kochać Boga; i jakże nie mieliby umieć, mając do pomocy całe umeblowanie samych niebios?” Widać z tego, że problem jest nienowy i że musimy wykonać wysiłek, aby go rozwiązać.

W naszym stowarzyszeniu rusza projekt Pomocniczek Mamy Róży – wolontariatu na rzecz rodzin dla dziewcząt ze szkół ponadpodstawowych, połączonego ze spotkaniami formacyjnymi. Chcemy dać nastolatkom możliwość spotkania z Chrystusem wszędzie tam, gdzie na nie czeka. Jeżeli macie wśród rodziny i znajomych dziewczęta chętne do takiej służby, lub też chcielibyście zorganizować koło Pomocniczek w swojej miejscowości – prosimy o kontakt.

Maciej

Brzydkie słowo: patriarchat

Wyrażenie „patriarchalny model rodziny” uchodzi aktualnie za równorzędne z określeniem „przemoc w rodzinie”. Jeśli się chce powiedzieć, że kobieta jest gnębiona, nie ma własnego zdania i nikt jej nie szanuje, to najszybciej jest to streścić słowem „patriarchat” i wszyscy mają w głowie właściwą wizję.
Słowa świętego Pawła o żonach, które „niechaj będą poddane mężom” przytacza się jako dowód na mizoginię autora i błędne oraz przestarzałe założenia chrześcijaństwa. Tymczasem przede wszystkim całe zdanie brzmi: „Żony niechaj będą poddane mężom we wszystkim JAK CHRYSTUSOWI”, a po drugie mężczyźni otrzymują analogiczną wskazówkę czy nakaz: „Mężowie miłujcie żony JAK CHRYSTUS UMIŁOWAŁ KOŚCIÓŁ”, co oznacza, jak wiadomo, „kochajcie aż do oddania życia, bądźcie gotowi za nią umrzeć”.
Myślę, że problem leży po części w polskim znaczeniu słowa „poddany”; kojarzy nam się z „rzuć broń, ręce do góry”, z walką i przegraną. A to przecież nie o to chodzi, nie chodzi o „przegraj”, tylko o „zaufaj”. Przestań wierzgać. Zaufaj, uwierz, że da radę, że jest w stanie, że ma pomysł i środki i umiejętności, żeby się zaopiekować waszą rodziną.
Daliśmy się wkręcić w „walkę o równość”, która w dużej mierze polega na dyskredytowaniu męskich cech czy mężczyzn w ogóle, przedstawianiu ich jako jurnych a durnych, myślących główką prostaków. Albo jako niebezpiecznych, tępych, nierozumiejących buców. Przeciwstawiana im jest silna, niezależna, myśląca kobieta.
Nie lubię wyśmiewania mężczyzn tak samo, jak wyśmiewania i poniżania kobiet. Drażnią mnie durne dowcipy typu: „Po tym, jak jego czaszka wreszcie się zagoiła, Maciej nie pytał więcej, kiedy będzie obiad”, udostępniane na fb przez moje koleżanki. Czy to byłoby śmieszne, gdyby dowcip brzmiał: „Po tym, jak jej czaszka się zagoiła, Helena nie pytała więcej, kiedy Maciej zreperuje zlew”? Ha ha? Nie? A czemu?
I owszem, nie będę ukrywać, lubię facetowatych mężczyzn. To nie jest ani kwestia postury, ani zawodu, ani umiejętności. Raczej pewności siebie i tej właśnie gotowości do walki, jeśli trzeba. Pamiętam, jak na początku naszej znajomości Meter wziął w obronę zupełnie obcą dziewczynę, do której podskakiwał jakiś pijany facet. Czynnie wziął w obronę, znaczy delikwenta umiejętnie obezwładnił.
Oświadczył się dużo później, ale równie dobrze mógł wtedy. Bo zobaczyłam, że mogę się przy nim czuć bezpiecznie, bo jest ode mnie silniejszy. Nie było przez te wszystkie lata okazji do bójki, ale taka postawa się przekłada na wszystkie aspekty życia: walczy, nie tchórzy.
Dlatego nie zabieram naszym synom mieczy z ręki, tylko posyłam na szermierkę. Nie zabraniam się naparzać, tylko posyłam na judo. Żeby uczyli się walczyć umiejętnie i honorowo.
Dlatego uczę o rycerzach, powstańcach i wodzach, stawiam za wzór mężczyzn szlachetnych i dzielnych, którzy potrafili się przeciwstawiać złu.
Jednocześnie nasze dzieci widzą Tatę, który opiekę nad rodziną pojmuje też jako huśtanie dzidziusiów, wspólne spacery i wyprawy, poświęcanie właściwie całego czasu wolnego na przebywanie z nami. Który potrafi mnie zastąpić w prawie każdym aspekcie rodzicielstwa (poza karmieniem piersią, perhaps), jeśli trzeba. Który mi dziękuje za wszystko – że jestem z dziećmi, że je uczę, że coś ugotuję czy posprzątam, czyli za zwykłe rzeczy, które ja pojmuję jako prosty obowiązek. Ale jak mi tak dziekuje, to jakoś nabierają wyższego wymiaru.
Żyję w bardzo szczęśliwym związku, czuję się bezpiecznie, spokojnie rodzę kolejne dzieci.
I nazywam to patriarchatem, bo Meter jest patriarchą, ojcem rodziny, która mu ufa i pójdzie tam, gdzie on postanowi. Jeśli jutro mi powie „Marcelka, jedziemy na Antypody, pakuj się”, to ja się spakuję, bo wiem, że sprawę przemyślał, ma na uwadze dobro całej rodziny, a nie tylko swoje, i na pewno sobie poradzi. Zawsze sobie radzi.
Może też dlatego, że mu ufam. Takie perpetuum mobile.

Marcelina

Kwestia PR

Jakoś ostatnio strasznie dużo zależy od umiejętnie wykreowanego wizerunku. W kulturze wtórnie obrazkowej, w epoce mema, kiedy rzeczywistą informację zastępuje pierwsze wrażenie – wygrywa ten, kto wywrze lepsze.
Ciągle się zastanawiam, jaka jest najwłaściwsza i najbardziej pożądana forma wyrażania poglądów konserwatywnych, prawicowych, katolickich – no, wiadomo, wstecznych i nietolerancyjnych.
No bo tak: mówiąc o sprawach największych i najważniejszych nie można spłycać, banalizować i czynić nadmiernych skrótów myślowych (a zdarza się najlepszym, i potem na całym fejsie króliki). Silenie się na luzactwo i próby „używania współczesnego języka” najczęściej też brzmią dość żałośnie, a przede wszystkim sztucznie.
W drugą stronę przeginają te nieszczęsne listy Episkopatu, ilekroć na ambonę wychodzi mój ulubiony kaznodzieja i zaczyna: „List pasterski Episkopatu…”, z trudem tłumię sarknięcie – a są tacy, co nie tłumią. Długie, ozdobne, dość często traktujące o sprawach drugorzędnych (sorry, przyszłoroczne Dni Młodzieży to nie jest najbardziej palący ani specjalnie budujący temat), a jeśli już się trafi istotne zagadnienie, to kluczowe kwestie są tak wplątane w gąszcz cytatów (obowiązkowo ze świętego Jana Pawła II), że trudno się połapać, jakie właściwie jest stanowisko biskupów. A szkoda, naprawdę.
Czasy mamy jakie mamy, poglądy katolickie i konserwatywne trudno głosić, bo mówi się do raczej sceptycznie nastawionych słuchaczy, obudowanych często zestawem typowych reakcji: „usłyszysz kluczowe słowo (Bóg, grzech, obowiązek, Polak, patriotyzm) – wykrzyw usta ironicznie i wyglądaj jak ktoś, kto wie, że rozmówca puscił bąka, ale z uprzejmości o tym nie wspomina”.
Jeśli rzecz dzieje się w internecie, nie trzeba się już silić na uprzejmość. Sami wiecie, jakie kubły pomyj ludzie na siebie wylewają.
Istnieją jednak świeccy i duchowni, którzy potrafią mówić o Bogu czy o ojczyźnie porywająco, bez zadęcia, mocno i prawdziwie. Do tego poprawną polszczyzną. Moim osobistym faworytem jest Tomek Budzy, człowiek, który potrafi słowami namalować mi w głowie obraz. Cudny, prosto-mistyczny styl, który słychać też w piosenkach („U ludzi to niemożliwe/u Boga na wszystko jest czas./Zaświaty przyszły na świat/i kręcą się wokół nas./I piją ze mną herbatę/i sadzą cynie po wsiach…”).
A co ja mogę zrobić? Mogę mówić od siebie, o sobie i za siebie, i próbować człowieka słuchać. Różnie mi wychodzi, czasem trafiam na rozmówcę na tyle upierdliwego, że włącza mi się pan Zenek, mistrz ciętej riposty, albo co gorsza zimna, ironiczna sucz.
Ale się staram, choć najbardziej lubię jednak normalnie rozmawiać, a nie się przepychać bez sensu. A jeszcze lepiej – wspólnie się śmiać.
A tak zupełnie najbardziej to lubię sobie iść z Meterem i z dziećmi na krakowski rynek, albo łazić po górach, albo siedzieć w kawiarni (dziecięta w sposób naturalny, bez ostentacji, ale i bez skrępowania, robią przed jedzeniem znak krzyża).
Śmiem twierdzić, że robimy dobre wrażenie. Pierwsze (potem ktoś wylewa na siebie sok).
Bez żadnego gadania.