Goń swego pawia

„Każdy dzień człowieka psuje i naprawia”. Pamiętacie Elektryczne Gitary?
To ja, każdy dzień mnie psuje i naprawia. Zaczynam z rozpędem, uśmiechem, planem jak stąd do Honolulu. Już po godzinie dystans planu skraca się o połowę, ale nic, jedziemy, pracujemy, czytamy. W ciągu dwóch godzin zegarowych, z przerwą na pompki, jesteśmy w stanie naprawdę mnóstwo ciekawych rzeczy zrobić.
Tylko w mojej głowie jest problem, bo są w niej cztery punkty KONIECZNE do realizacji:
– dzieci muszą być nauczone
– dzieci muszą być wybiegane
– dom powinien być posprzątany
– zdrowe i świeże posiłki powinny być ugotowane i podane.
Tymczasem przy bardzo dobrym układzie da się zrealizować trzy z czterech. Jeśli poczynimy założenie, że zdrowie psychiczne nie jest jakąś wielką wartością i można je poświęcić dla błyszczącej podłogi, to owszem – będą cztery, albo bez kozery i pińćset. Ale po co.
Dzieci są nauczone codziennie. Na dobrym poziomie. Ciekawie. Intensywnie. Nie mam sobie wiele do zarzucenia, ale to też po prostu jest zadanie najbardziej lubiane, przez nich i przeze mnie. Strasznie lubię te małe pyszczki, oczka błyszczące figlarnie, bystre pytania, autorskie pomysły edukacyjne (codziennie poznam nowego motyla, codziennie nauczę się nowego wiersza – z własnej nieprzymuszonej). Lubię dłubać z nimi w necie, szukając dziwnych informacji, lubię patrzeć, jak z przygryzionymi jęzorami piszą albo rysują, lubię słuchać płynnego czytania drugoklasisty i solennego sylabizowania pięciolatki.
Ogólnie rzecz biorąc, uczy mama Jekyll.
Do sprzątania natomiast zagania pani Hyde. Kiedy wstajemy od stołu, idziemy na górę i mój wzrok pada na rozwleczoną piżamę, rozsypane koraliki i wczorajsze skarpetki – uuu, takie coś niedobrego mi się robi. We wątpiach.
I potem jest coraz trudniej, trzeba przebrnąć przez obiad (lubię gotować, ale stanie przy garach z roczniaczką przy jednej nodze i wściekle głodnym trzylatkiem przy drugiej jest stresujące), sprzątanie po obiedzie, upychanie młodej na drzemkę albo upychanie całego zestawu do samochodu i rajd po zajęciach sportowych, plastycznych i co-nie-ino.
Wtedy jestem przez dzień do imentu zepsuta, ale od tego momentu zaczyna się poprawiać. Wraca Meter, albo się spotykamy gdzieś w połowie drogi, jest nas dwoje do ogarniania rzeczywistości. Poza tym zwyczajnie tęsknię za nim, nie tylko ze względów organizacyjnych. Wspólnie idzie nam sprawnie, myk-myk, jedzenie, zabawa, mycie, czytanie, siusiu, modlitwa (nie paciorek, u nas się nie odbębnia).
Jeszcze tylko najmłodszą ukołysać.
Kiedy zapada cisza (mali śpią, starsi jeszcze przez godzinę będą się bawić w swoim pokoju, trzeba będzie pójść im zgasić światło i przy okazji paść z wrażenia na widok tego, co wymyślili; z jakiegoś powodu ta wieczorna pora jest szczególnie twórcza, budują miasta z lego i zamki z kart, wycinają figurki i robią teatr cieni, no cuda na kiju), Meter przynosi herbatę albo kropelkę wina i zaczyna się czas ochronny, czas dorosłych.
Zasypiam, przepełniona wdzięcznością, a tuż przed snem przypominają mi się różne sprawy do załatwienia, pomysły do realizacji, postanowienia, że jutro już na pewno… miga ogon uciekającego pawia.

Mój dzień w żadnym wypadku nie jest nudny. Z żadnej strony nie czuję sie „uwięziona” w domu, nie bardziej niż każdy inny kierownik zespołu w swoim miejscu pracy. Ba, ja mam lepiej, bo mogę pojechać na wycieczkę w pogodny dzień. Z tym, że z zespołem. Pracuję intensywnie, realizuję plan edukacyjny na czterech poziomach równocześnie, dbam, żeby mi się towarzystwo nie nudziło, nie kłóciło i nie zbiesiło, jednocześnie wykonując masę czynności pobocznych. Podobnie jak ja pracuje wiele kobiet.
To czemu wczoraj znów usłyszałam w radiu wypowiedzianą z nieskrywanym obrzydzeniem frazę „TYLKO SIEDZIEĆ W DOMU I DZIECI NIAŃCZYĆ”?
No nie tylko, nie tylko. Na pewno nie siedzieć. Raczej gonić. Wyjątkowo dorodnego pawia.

Marcelina