Śmiech kontra dod*pizm

Piękne nowe słowo znalazłam gdzieś w komentarzach odnośnie sprawy Jurka Janowicza. Dodupizm. Tu już bez kropki napiszę. Jest to cecha większości dziennikarzy sportowych i wielu kibiców. Niestety czasem także rodziców.
Zjawisko polega na tym, że każdy wynik inny niż wybitny i najlepszy powoduje frustrację dziennikarza/kibica/rodzica i przekonanie, iż sportowiec/dziecko do niczego się już nie nadaje i jest do… no właśnie. We mnie budzi takie gadanie złość i w pełni rozumiem reakcję Janowicza, który zmęczony i rozczarowany po przegranym meczu usłyszał serię głupich pytań od panów dodupistów z brzuszkami.
Niestety, czasem sama taka bywam. Oczekuję od naszych dzieci wyników dobrych lub bardzo dobrych na-ten-tychmiast. Zawsze doskonałej formy intelektualnej. Bezbłędnej koncentracji. Zrozumienia po jednorazowym tłumaczeniu.
No bo przecież są zdolni i inteligentni, nie? A może wcale nie są? I naciskam, i męczę, i zarzucam lenistwo, bo jakoś trudno mi przyswoić prawdę, że każdy miewa gorszy dzień, każdy może mieć problem z przyswojeniem nowych treści. I wcale nie jest do… niczego w związku z tym.
Staram się tę skłonność w sobie tępić. Staram się towarzyszyć w pracy, zachęcać, wspierać i pomagać, chwalić postępy. Działa znacznie lepiej niż smęcenie i analizowanie porażek.
A wiecie, co działa najlepiej? Śmiech. Żart. Absurd. Obrócenie całej sprawy w groteskę. Przekłucie tego balonu. Wspólny śmiech ma nieprawdopodobną wartość terapeutyczną i uważam, że na rodzinny kryzys doskonale robi porcja Pingwinów albo Baranka Shauna. Albo śmieszna książka.
Dlaczego tak mało się mówi o roli humoru w wychowaniu? Kształtowanie w dziecku wyczucia komizmu, umiejętności tworzenia własnych żartów, odróżniania dowcipów dobrych od kiepskich i niesmacznych – jest niezmiernie ważne. Poczucie humoru łączy się często z cnotą męstwa, bo nieraz trzeba wiele siły i dystansu, żeby dostrzec komiczny wyraz trudnej sytuacji.

Dzieci często uważane są za stworzenia zabawne. Bo mówią śmieszne rzeczy, przekręcają wyrazy, zwracają się do obcych bardzo bezpośrednio i tak dalej. Pewnie, że trudno się powstrzymać od śmiechu, słysząc trzylatka wykrzykującego „O, sumo!” na widok barokowych aniołków zdobiących boczny ołtarz. Ale stokroć ważniejszy jest dla mnie jego chichocik i stwierdzenie „zajtowałem!” przy dowcipie własnego autorstwa. Bo to sumo to było bardzo na serio i wcale nie wiedział, z czego się śmieję.
Starszacy już doskonale potrafią parafrazować i cytować w odpowiednich sytuacjach. Nauczyli się rozładowywać napięcie i budować wspólnotę, grono ludzi połączonych śmiechem; uważam to za jedno z ważniejszych naszych osiągnięć wychowawczych, obok wytrzymałości na trudy, odporności i upodobania do włóczęgostwa. I wielkiej dzielności.
Trzylatek, ten od sumo, żgnął sobie patykiem w podniebienie, na szczęście lekko, ale krew kapała. Wrzasnął, oczywiście. Zanieśliśmy go do łazienki, kazaliśmy wypłukać buzię zimną wodą. Wypłukał kilkakrotnie, splunął finalnie i orzekł z uśmieszkiem: „Nie jestem zabity!”.
Takiemu dod*pizm nie grozi.
Marcelina

W sprawie tekstu tego i innych proszę pisać: marcelina.metera@mamaroza.pl