Brzydkie słowo: patriarchat

Wyrażenie „patriarchalny model rodziny” uchodzi aktualnie za równorzędne z określeniem „przemoc w rodzinie”. Jeśli się chce powiedzieć, że kobieta jest gnębiona, nie ma własnego zdania i nikt jej nie szanuje, to najszybciej jest to streścić słowem „patriarchat” i wszyscy mają w głowie właściwą wizję.
Słowa świętego Pawła o żonach, które „niechaj będą poddane mężom” przytacza się jako dowód na mizoginię autora i błędne oraz przestarzałe założenia chrześcijaństwa. Tymczasem przede wszystkim całe zdanie brzmi: „Żony niechaj będą poddane mężom we wszystkim JAK CHRYSTUSOWI”, a po drugie mężczyźni otrzymują analogiczną wskazówkę czy nakaz: „Mężowie miłujcie żony JAK CHRYSTUS UMIŁOWAŁ KOŚCIÓŁ”, co oznacza, jak wiadomo, „kochajcie aż do oddania życia, bądźcie gotowi za nią umrzeć”.
Myślę, że problem leży po części w polskim znaczeniu słowa „poddany”; kojarzy nam się z „rzuć broń, ręce do góry”, z walką i przegraną. A to przecież nie o to chodzi, nie chodzi o „przegraj”, tylko o „zaufaj”. Przestań wierzgać. Zaufaj, uwierz, że da radę, że jest w stanie, że ma pomysł i środki i umiejętności, żeby się zaopiekować waszą rodziną.
Daliśmy się wkręcić w „walkę o równość”, która w dużej mierze polega na dyskredytowaniu męskich cech czy mężczyzn w ogóle, przedstawianiu ich jako jurnych a durnych, myślących główką prostaków. Albo jako niebezpiecznych, tępych, nierozumiejących buców. Przeciwstawiana im jest silna, niezależna, myśląca kobieta.
Nie lubię wyśmiewania mężczyzn tak samo, jak wyśmiewania i poniżania kobiet. Drażnią mnie durne dowcipy typu: „Po tym, jak jego czaszka wreszcie się zagoiła, Maciej nie pytał więcej, kiedy będzie obiad”, udostępniane na fb przez moje koleżanki. Czy to byłoby śmieszne, gdyby dowcip brzmiał: „Po tym, jak jej czaszka się zagoiła, Helena nie pytała więcej, kiedy Maciej zreperuje zlew”? Ha ha? Nie? A czemu?
I owszem, nie będę ukrywać, lubię facetowatych mężczyzn. To nie jest ani kwestia postury, ani zawodu, ani umiejętności. Raczej pewności siebie i tej właśnie gotowości do walki, jeśli trzeba. Pamiętam, jak na początku naszej znajomości Meter wziął w obronę zupełnie obcą dziewczynę, do której podskakiwał jakiś pijany facet. Czynnie wziął w obronę, znaczy delikwenta umiejętnie obezwładnił.
Oświadczył się dużo później, ale równie dobrze mógł wtedy. Bo zobaczyłam, że mogę się przy nim czuć bezpiecznie, bo jest ode mnie silniejszy. Nie było przez te wszystkie lata okazji do bójki, ale taka postawa się przekłada na wszystkie aspekty życia: walczy, nie tchórzy.
Dlatego nie zabieram naszym synom mieczy z ręki, tylko posyłam na szermierkę. Nie zabraniam się naparzać, tylko posyłam na judo. Żeby uczyli się walczyć umiejętnie i honorowo.
Dlatego uczę o rycerzach, powstańcach i wodzach, stawiam za wzór mężczyzn szlachetnych i dzielnych, którzy potrafili się przeciwstawiać złu.
Jednocześnie nasze dzieci widzą Tatę, który opiekę nad rodziną pojmuje też jako huśtanie dzidziusiów, wspólne spacery i wyprawy, poświęcanie właściwie całego czasu wolnego na przebywanie z nami. Który potrafi mnie zastąpić w prawie każdym aspekcie rodzicielstwa (poza karmieniem piersią, perhaps), jeśli trzeba. Który mi dziękuje za wszystko – że jestem z dziećmi, że je uczę, że coś ugotuję czy posprzątam, czyli za zwykłe rzeczy, które ja pojmuję jako prosty obowiązek. Ale jak mi tak dziekuje, to jakoś nabierają wyższego wymiaru.
Żyję w bardzo szczęśliwym związku, czuję się bezpiecznie, spokojnie rodzę kolejne dzieci.
I nazywam to patriarchatem, bo Meter jest patriarchą, ojcem rodziny, która mu ufa i pójdzie tam, gdzie on postanowi. Jeśli jutro mi powie „Marcelka, jedziemy na Antypody, pakuj się”, to ja się spakuję, bo wiem, że sprawę przemyślał, ma na uwadze dobro całej rodziny, a nie tylko swoje, i na pewno sobie poradzi. Zawsze sobie radzi.
Może też dlatego, że mu ufam. Takie perpetuum mobile.

Marcelina

Domowa ciastolina i inne cuda: Krakowska AMR, 13 lutego

Zabawy plastyczne to nie jest coś, co przychodzi mi z łatwością. O ile umiem improwizować i twórczo myśleć w innych dziedzinach, tak kiedy przychodzi do malowania, lepienia i tym podobnych – szukam podpowiedzi i inspiracji, które potem nasze dzieci fantastycznie rozwijają.
Nasze piątkowe prelegentki to doświadczone matki, dziewczyny z wykształceniem pedagogicznym, świetne, wesołe, mądre i nietuzinkowe, i warto byłoby je spotkać i ich posłuchać nawet, gdyby opowiadały o czymś mało fascynującym. Tymczasem opowiedzą i pokażą, jak można łatwo i niedrogo wykonać efektowne prace, angażując do tego dzieci w różnym wieku (to istotny aspekt, znaleźć zabawę, która nie będzie za trudna dla dwulatka i za nudna dla sześciolatka).
Na spotkaniu nie będziemy nic lepić, tylko patrzeć, jak robią to prowadzące, i notować ich instrukcje.
Zapraszamy Was w najbliższy piątek, 13 lutego, o 10.00, do Sanktuarium św. Jana Pawła II, ul. Totus Tuus 32 – wejście na prawo od górnego kościoła, wieża z napisem “Caritas”.

Wstęp zasadniczo wolny, zbieramy dobrowolne składki do kubeczka na koszty organizacyjne.
Zapewniamy opiekę dla dzieci i przyjazną atmosferę dla niemowląt 🙂

plakat

Systemy zarządzania domem i finansami: Kraków, 30 stycznia, 10.00

Każdy by tak chciał: umieć zaoszczędzić na wakacje, zbierając monety w słoiku. Zawsze mieć czyste okna, podłogi i dywanik w łazience, nie urabiając się po łokcie.
Otóż jest ktoś, kto tak potrafi: Daria Modro ma dwoje malutkich dzieci, dwie prace (i czarny pas w karate) i – widziałam – tylko dwie ręce. A jednak daje radę.
Zgodziła się opowiedzieć o swoich systemach na Akademii Mamy Róży – już w piątek 30 stycznia o 10.00.
Zapraszamy wszystkich do Sanktuarium św. Jana Pawła II, ul. Totus Tuus 32 – wejście na prawo od górnego kościoła, wieża z napisem „Caritas”.
Wstęp zasadniczo wolny, zbieramy dobrowolne składki do kubeczka na koszty organizcyjne.

plakat styczeń

Kwestia PR

Jakoś ostatnio strasznie dużo zależy od umiejętnie wykreowanego wizerunku. W kulturze wtórnie obrazkowej, w epoce mema, kiedy rzeczywistą informację zastępuje pierwsze wrażenie – wygrywa ten, kto wywrze lepsze.
Ciągle się zastanawiam, jaka jest najwłaściwsza i najbardziej pożądana forma wyrażania poglądów konserwatywnych, prawicowych, katolickich – no, wiadomo, wstecznych i nietolerancyjnych.
No bo tak: mówiąc o sprawach największych i najważniejszych nie można spłycać, banalizować i czynić nadmiernych skrótów myślowych (a zdarza się najlepszym, i potem na całym fejsie króliki). Silenie się na luzactwo i próby „używania współczesnego języka” najczęściej też brzmią dość żałośnie, a przede wszystkim sztucznie.
W drugą stronę przeginają te nieszczęsne listy Episkopatu, ilekroć na ambonę wychodzi mój ulubiony kaznodzieja i zaczyna: „List pasterski Episkopatu…”, z trudem tłumię sarknięcie – a są tacy, co nie tłumią. Długie, ozdobne, dość często traktujące o sprawach drugorzędnych (sorry, przyszłoroczne Dni Młodzieży to nie jest najbardziej palący ani specjalnie budujący temat), a jeśli już się trafi istotne zagadnienie, to kluczowe kwestie są tak wplątane w gąszcz cytatów (obowiązkowo ze świętego Jana Pawła II), że trudno się połapać, jakie właściwie jest stanowisko biskupów. A szkoda, naprawdę.
Czasy mamy jakie mamy, poglądy katolickie i konserwatywne trudno głosić, bo mówi się do raczej sceptycznie nastawionych słuchaczy, obudowanych często zestawem typowych reakcji: „usłyszysz kluczowe słowo (Bóg, grzech, obowiązek, Polak, patriotyzm) – wykrzyw usta ironicznie i wyglądaj jak ktoś, kto wie, że rozmówca puscił bąka, ale z uprzejmości o tym nie wspomina”.
Jeśli rzecz dzieje się w internecie, nie trzeba się już silić na uprzejmość. Sami wiecie, jakie kubły pomyj ludzie na siebie wylewają.
Istnieją jednak świeccy i duchowni, którzy potrafią mówić o Bogu czy o ojczyźnie porywająco, bez zadęcia, mocno i prawdziwie. Do tego poprawną polszczyzną. Moim osobistym faworytem jest Tomek Budzy, człowiek, który potrafi słowami namalować mi w głowie obraz. Cudny, prosto-mistyczny styl, który słychać też w piosenkach („U ludzi to niemożliwe/u Boga na wszystko jest czas./Zaświaty przyszły na świat/i kręcą się wokół nas./I piją ze mną herbatę/i sadzą cynie po wsiach…”).
A co ja mogę zrobić? Mogę mówić od siebie, o sobie i za siebie, i próbować człowieka słuchać. Różnie mi wychodzi, czasem trafiam na rozmówcę na tyle upierdliwego, że włącza mi się pan Zenek, mistrz ciętej riposty, albo co gorsza zimna, ironiczna sucz.
Ale się staram, choć najbardziej lubię jednak normalnie rozmawiać, a nie się przepychać bez sensu. A jeszcze lepiej – wspólnie się śmiać.
A tak zupełnie najbardziej to lubię sobie iść z Meterem i z dziećmi na krakowski rynek, albo łazić po górach, albo siedzieć w kawiarni (dziecięta w sposób naturalny, bez ostentacji, ale i bez skrępowania, robią przed jedzeniem znak krzyża).
Śmiem twierdzić, że robimy dobre wrażenie. Pierwsze (potem ktoś wylewa na siebie sok).
Bez żadnego gadania.

Boże Narodzenie i ja. Trudna miłość

Nie należę do ludzi skaczących z radości na myśl o Bożym Narodzeniu, mam zresztą wrażenie, że skaczą z radości raczej osoby poniżej dziesiątego roku życia. Starsi najczęściej mają jakiś problem, uświadomiony albo nie – albo wprost mówią, że Świąt nie lubią, albo utrzymują, że lubią, ale mowa ciała temu przeczy, albo tyrają przez cały Adwent w kuchni i latają ze szmatą – i w rezultacie w Wigilię są nieprzytomni ze zmęczenia, a dwa dni Świąt przesypiają. Czasem mam wrażenie, że to celowe działanie – zarżnąć się fizycznie i mieć usprawiedliwienie dla tępego spoglądania w ekran albo w sufit.
Meter powiedział wczoraj kapitalną rzecz – Boże Narodzenie dlatego jest takie trudne emocjonalnie, że jest to pokerowe „sprawdzam” w zbyt wielu dziedzinach. Tworzymy jakiś obraz siebie, relacji z bliskimi, opowiadamy sami sobie i innym, jak ważny jest dla nas czas spędzany z rodziną i jak mile wspominamy dzieciństwo i jak wzrusza nas myśl o ukochanych osobach zgromadzonych przy jednym stole. Dodatkowo media i literatura serwują czarodziejskie, wzruszające obrazy, migotanie świec, anielskie chóry i dziadek do orzechów – i jakoś czujemy presję, żeby do takiego ideału dążyć.
Brutalna prawda jest taka, że jest ciemno, zimno, buro raczej niż biało. Dzieci, wytrącone z codziennego rytmu i nabuzowane wizją prezentów są trudniejsze niż zwykle. Tona jedzenia, przygotowywana z poświęceniem, okazuje się właściwie zbędna, jak zwykle jest wszystkiego za dużo. Nieuchronnie któreś dziecko wybucha płaczem przy rozdawaniu prezentów, z rozczarowania, z nadmiaru emocji albo ktoś je nadepnął.
Relacje rodzinne oczywiście też podlegają temu „sprawdzam”, i też trzeba się zmierzyć z konstatacją, że wytęsknione spotkanie z krewnymi może być stresujące, że wyłażą napięcia, niewygadane żale, że przebywanie w ograniczonej przestrzeni i bycie skazanym na swoje towarzystwo jest trudne.
Ogólnie – mimo wszystkich starań, prawda wychodzi na światło dzienne, własna nędza ukazuje się w całej okazałości i pozostaje się rozpłakać i uciec.
Albo to przyjąć. Zobaczyć tę szopę, oborę i obornik, którą bywają niektóre zakamarki mojej osobowości, albo niektóre rodzinne relacje, albo inny fragment życia. Czasem właściwie całość.

I wpuścić tam Boga, jedyną Osobę, której to nie zszokuje i nie zgorszy.
To widzę, patrząc na szopki betlejemskie, słuchając o „szopie bydłu przyzwoitej i w dodatku źle pokrytej” – wypisz wymaluj ja. Ale Bóg, jeśli go wpuszczę, wejdzie tam.
I pozostanie śpiewać Gloria.

Dlatego, choć to trudna miłość, nauczyłam się kochać Boże Narodzenie, jako święto odkrywania własnej obory, w której naprawdę może zamieszkać Bóg.