Emigracja od rodziny

Nie wiem, czy w licznych analizach socjologicznych dotyczących wyludniającej Polskę emigracji ktokolwiek zwrócił uwagę na sprawę relacji w rodzinach emigrantów. Mówiąc wprost – czy ich rodzice, dziadkowie, teściowie, ciotki i wujkowie starali się zatrzymać ich w kraju, oferując wsparcie w różnych trudnościach, czy też przeciwnie, kontakty były tak słabe, że można było bez większego żalu stracić krewnych z pola widzenia. Bo przecież sytuacja w Polsce jest daleko lepsza od tragedii znanych z przeszłości, kiedy ludzie uciekali w świat przed wojną, głodem i prześladowaniami.

W kolejce do samolotu do Dublina usłyszałem, jak stojąca obok mnie kobieta mówi do dwójki małych dzieci: – Cieszycie się, że wracamy do Irlandii? Bo ja nie. – Uświadomiłem sobie, że oni nie lecą tam na wakacje – jak ja – ale przeciwnie – wracają z wakacji w Polsce. Możliwe, że podobnie było z wieloma innymi maluchami, które stanowiły niemal połowę grupy pasażerów. Poleciały zobaczyć babcię w Polsce i teraz wracały do irlandzkiego domu. Czy to nie dziwne? Czy nie powinniśmy spojrzeć na zjawisko emigracji jako na gorzki owoc wcześniejszych lat, kiedy starsze pokolenie budując w Polsce kapitalizm nie miało czasu zadbać o mocne więzi ze swoimi dorastającymi dziećmi, a przez to i z wnukami?

Cały czas brzmią mi w uszach słowa kazania, jakie w ostatni poniedziałek, we wspomnienie św. Anny, Matki Najświętszej Maryi Panny, wygłosił w benedyktyńskim przeoracie w Silverstream w Irlandii przeor – Dom Mark Kirby. Mówił on o tym, że w czasach Pana Jezusa rodzina nie była pojmowana w sposób nuklearny (rodzice plus dzieci), ale że zawsze zaliczano do niej starsze pokolenie. Powiedział też, że naszym zadaniem jako rodziców jest wychowywać dzieci tak, aby w przyszłości były dobrymi babciami i dziadkami. To bardzo trudne zadanie, bo wykracza poza przewidywalny kres naszej ziemskiej wędrówki. Czy jednak nie po to wychowujemy dzieci, aby sięgać daleko w przyszłość?

Maciej

Ojciec na szczycie stołu

Mam w tym roku niezwykłą możliwość spędzania części wakacji we wspólnocie tradycyjnych benedyktynów w Silverstream w Irlandii. Ważną częścią codziennego rytuału są tutaj posiłki, których charakter wart jest naśladowania w naszych rodzinach. Tym bardziej, że wspólnota monastyczna pod wieloma względami przypomina rodzinę wielodzietną.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuca się w oczy, jest niezwykła serdeczność, wręcz czułość, z jaką uczestnicy posiłku odnoszą się do siebie nawzajem. Służba innym przy stole nie jest przykrym obowiązkiem, lecz okazją do dzielenia się, karmienia, dbania o siebie. Wyraża się to w prostych, uprzejmych gestach, gdy półmisek z jedzeniem jest przekazywany kolejnym osobom, które dziękują skinieniem głowy. Każdy nakłada sobie małą porcję, dbając o to, aby wystarczyło dla innych. Jeżeli jest taka potrzeba, można później skorzystać z dokładki.

Druga sprawa, to panujący podczas posiłku porządek. Nie chodzi o to, aby się najeść byle jak i byle szybciej. Posiłek rozpoczyna i kończy modlitwa, zaś w czasie jego trwania jeden z mnichów czyta na głos pobożną książkę. Wszystko jest tak zorganizowane, aby uniknąć zamieszania. Posługujący zakonnik chodzi między stołami i rozdziela potrawy, pozostali mogą w tym czasie skupić się na jedzeniu i treści książki. Widać w tym zamysł, aby spotkanie w refektarzu nie służyło tylko zaspokojeniu głodu, ale dało też okazję do refleksji. Jakkolwiek same potrawy są bardzo proste, to spożywanie ich w takich warunkach jest wielką przyjemnością.

Przy oddzielnym stole siedzi ojciec tej rodziny – przeor. Jest najważniejszą osobą, która prowadzi modlitwę, a także wyznacza czas początku i końca posiłku. On też pierwszy nakłada sobie porcję jedzenia i nalewa wina. Nie znaczy to jednak, że skupia się wyłącznie na sobie, przez cały czas dogląda, czy innym czegoś nie brakuje. Jego przywileje wyrażają szacunek dla funkcji, która spaja całą wspólnotę. Jest to dobry przykład dla nas – ojców. Często przytłoczeni problemami dnia codzinnego opuszczamy miejsce na szczycie stołu. Musimy mieć świadomość, że to miejsce nie jest naszym wyborem – zależnym od samopoczucia – lecz obowiązkiem. Sam Stwórca wyznaczył nam rolę przeora w naszej domowej wspólnocie obdarzając nas potomstwem.

Maciej

Pani Profesor, obiecujemy.

Siedziała za stołem – drobna, krucha jak opłatek, a jednocześnie królewska i niezłomna. Pokonując swoją słabość, przygotowała się do wystąpienia i mówiła przez pół godziny, a zgromadzona publiczność słuchała z wytężoną uwagą, w absolutnej ciszy, przerywanej czasem kwileniem dziecka.
Mówiła o odwadze, potrzebnej do obrony wartości, i o odwadze cywilnej. Spokojnie informowała, że nie ma żadnej traumy obozowej, bo nie trafiła tam przypadkiem, tylko została aresztowana za działalność konspiracyjną. Że przysięgała walczyć za ojczyznę aż do oddania życia. Że wyrok śmierci, jaki otrzymała, był konsekwencją tamtej przysięgi. „Miałam wspaniałe życie, wspaniałą młodość” – powiedziała. Słuchaliśmy z dreszczem na plecach.
I nagle osłabła, źle się poczuła, musiała przerwać. Wszyscy siedzieli w ciszy, nie było szmeru niezadowolenia czy niezdrowego poruszenia. Cisza, wyczekiwanie i rosnący niepokój. Próbowała kontynuować, ale słabość wzięła górę, pozwoliła się wyprowadzić. Jeszcze w progu zatrzymała się, poprosiła, żeby jej nie pospieszać, i z trudem powiedziała: „Czytajcie dokumenty Jana Pawła Drugiego o kobietach. Tam wszystko jest”. Wielki, niezłomny duch. Stawiła się na froncie, bo jeszcze miała TROCHĘ siły, żeby kolejnej grupie zasłuchanych ludzi opowiedzieć o najważniejszych rzeczach.
I nawet, kiedy nie miała siły opowiadać, całą swoją Osobą pokazała nam, co to znaczy – odwaga.
Profesor Wanda Półtawska jest już teraz postacią legendarną. Poczytuję sobie za szczególną łaskę i zaszczyt, że mogłam Ją zobaczyć, usłyszeć, przez chwilę porozmawiać i poklęczeć przy Niej. To ciekawe, że kolano się samo ugina, nie tylko dlatego, że trzeba się pochylić, żeby lepiej usłyszeć. Przed Panią Profesor się klęka w taki sposób, żeby Ona – maleńka – nad rozmówcą górowała, bo taki układ jest jedynym właściwym.

Pani Profesor, obiecujemy – my, któreśmy były na spotkaniu 19 czerwca w Krakowie – że przeczytamy i przemyślimy te dokumenty, i postaramy się stworzyć Seminarium, o którym nam Pani mówiła.
Jesteśmy to Pani winne, z wdzięczności za tę ogromną lekcję.

Marcelina

Dziecko w kolejce

Wypowiedzieli się na ten temat już prawie wszyscy. Dlatego wnioskuję, że spot Fundacji Mamy i Taty jednak jest celny – choć jego fanką nie jestem, z paru względów. Zdumiewa mnie natomiast zbiorowy wrzask „oni nam chcą NARZUCIĆ rodzenie dzieci!”. Nie wiem, nijakiego narzucania nie widzę. Widzę ostrzeżenie, skierowane dla tych kobiet, które aspirują do pełnej materialnej niezależności, wysokiej pozycji zawodowej i poważania w świecie, ale dziecko też chcą „kiedyś mieć”. Ostrzeżenie jest proste – możesz nie zdążyć. Nie jest to kampania skierowana do tych – jak to czarująco któraś blogerka ujęła – wykształconych suk z wielkich miast, tych, które już wszystko osiągnęły, tylko do tych wszystkich, które mówią: „jeszcze specjalizacja, jeszcze trzeci kierunek, jeszcze doktorat, jeszcze awans, jeszcze większe mieszkanie, i potem dziecko”.
Nie to, że nie chcą wcale; nie trzeba do mnie wrzeszczeć, że są takie kobiety, co nie chcą i są takie, co nie mogą. Rozumiem. Ale postawą powszechną stało się: „dziecko tak, tylko nie teraz”. Jeszcze nie teraz. I mnóstwo osób jest obrażonych, że ktoś im w tym spocie „narzuca” przesunięcie dziecka w kolejce.

I piszą w komentarzach, że ktoś im każe „strzelić sobie dziecko”, że każe „zafundować sobie dziecko”. Albo „zrobić dziecko”. Albo „rozmnożyć się”. A ja sobie myślę – dlaczego mówi się o dziecku jak o kosztownym i wątpliwego uroku gadżecie, formie potwierdzenia statusu społecznego czy materialnego? No bo, jak wiadomo, byle kto „decydować się na dziecko” nie powinien. Tylko ci wybrani, ci zamożni, wykształceni i świadomi.
Strasznie to obraźliwe dla człowieka, którym przecież to dziecko jest. Jeszcze kiedy mówią w tym tonie ludzie bezdzietni – OK, mają prawo, nie doświadczyli. Ale rodzice? Czy koniecznie trzeba utrzymywać ten zimno-ironiczny ton, żeby nie zostać oskarżoną o myślenie macicą? I o brak aspiracji?
A jeszcze do kompletu liczne deklaracje „stosuję antykoncepcję hormonalną i urodziłam dziecko/dzieci”. Świetnie, a ja znam człowieka, który pali paczkę dziennie i dożył dziewięćdziesiątki. Statystyka. Prawdopodobieństwo. Ryzyko. Palenia dotyczy, a antyków magicznie nie?

Jak mówię – nie jestem fanką tego spotu, bo jak każda kampania negatywna powoduje ostre reakcje i antagonizuje i tak skłócone społeczeństwo. Do tego pani wygląda na wiatropylną, chyba, że znaleźć sensownego mężczyzny też nie zdążyła. I wreszcie większość Polek stęknie tylko na widok wypaśnego domu, bo choćby tyrały trzy razy więcej niż obecnie, i tak do takiego standardu nie dojdą.
Ale już kiedyś o tym pisałam – bardzo często spotykam w parku czy w sklepie stare kobiety, które mi się zwierzają, że żałują – że miały dzieci mało albo nie miały ich wcale. Naprawdę, miłość nie ma ceny.

Marcelina

Żarty z gwałtów

Feministki niezmiennie mnie zdumiewają. Trudno o inną grupę, której działania stałyby w większej sprzeczności z deklarowanymi celami. Jak głoszą feministki, ich celem jest obrona praw kobiet i walka z dominacją mężczyzn. Służyć ma temu szeroko propagowane na całym świecie „prawo do aborcji”. Statystycznie, w połowie aborcji zabija się małe dziewczynki, ale istnieją kraje, gdzie dziewczynki zabija się celowo, znacznie częściej, niż chłopców. Jeżeli dodamy jeszcze do tego fizyczne i emocjonalne konsekwencje dla kobiet, które zdecydowały się zabić własne dziecko, trudno nie ocenić „prawa do aborcji” inaczej, jak planowego wyniszczania populacji kobiet.

W podobny sposób feministki zajmują się kwestią przemocy seksualnej wobec kobiet. Natknąłem się właśnie na kuriozalny artykuł na stronie wysokieobcasy.pl, którego autorka rozprawia się z policyjnym poradnikiem dla kobiet dotyczącym gwałtów. Autorzy, opierając się na swojej profesjonalnej wiedzy, wskazują na czynniki, które mogą zwiększać ryzyko ataku zwyrodnialca. Nie od dziś wiadomo, że „lepiej zapobiegać, niż leczyć” i że świadomość istnienia zagrożeń jest najlepszym sposobem, aby ich uniknąć.

„Nie prowokuj mężczyzn zbyt zalotnym zachowaniem”.
„Unikaj jazdy windą z nieznajomymi osobami”.
„Zawsze zastanów się, czy miejsce, w którym się znajdziesz, będzie bezpieczne, jakie masz tam szanse, gdyby doszło do usiłowania ataku na twoją osobę”.

To abecadło, które przekazywali swoim córkom rodzice w czasach, kiedy przemocy było dużo mniej. Jednak autorka tekstu z „Wysokich Obcasów” reaguje na to szyderstwami i kpinami.

„Najlepiej nakryj się kocem, siądź w kącie i nie odzywaj się do nikogo.”
„Czy to jest poradnik klinicznego paranoika? Chyba tak.”
„To jest normalne zachowanie rekomendowane przez komendę policji? Czekanie na pustą windę, żeby uniknąć gwałtu?”
„Panowie z Komendy Policji w Lubinie uczą nas, że powinnyśmy wybierać miejsce pracy pod kątem tego, jak łatwo jest z niego uciec w przypadku ataku gwałciciela. Jeżeli to nie jest wyższy level paranoi – to nie wiem, co jest.”

Jednym słowem: feministyczny portal kpi sobie z zaleceń, które pozwalają kobietom zwiększyć swoje bezpieczeństwo. Wbrew tytułowi artykułu to nie policja dostarczyła właśnie „spis wymówek dla gwałcicieli”.

Maciej